YAIEZ
Roland in the Caves (1983)
Może wyjdę na pozoranta, który usilnie stara się zaznaczyć swoje pionierstwo, ale naprawdę to właśnie ta gra najbardziej kojarzy mi się z dzieciństwem. Dzieciństwem z prawdziwego zdarzenia, takim jeszcze okazjonalnie popuszczającym w galoty i nieskażonym patologią krajowego szkolnictwa. Na moim pierwszym, osobistym komputerze – Schneiderze, znanym większości jako Amstrad – usiłowałem zrozumieć mechaniki niepojęte dla młodego umysłu. Gra, na ZX Spectrum występująca pod nazwą Bugaboo (The Flea), wpisała się w dziwną modę amstradowych konwersji, które różnorakich bohaterów odzierały z osobowości, Rolandem ich bezkrytycznie nazywając. W tym przypadku rzeczony przyjemniaczek lądował w jaskini na obcej planecie, a jego misją było wydostanie się z wrogiego środowiska. Dziurę wypełniały skalne ustępy, krwiożercze pikselorośliny i pterodaktyl. Zadanie utrudniał zaś ograniczony ruch naszego awatara – ten potrafił jedynie skakać, nawet nie chodzić, po skosie w prawo i lewo. By trafić do wyjścia, trzeba było więc opanować idealnie wykalkulowaną sekwencję ruchów i jednocześnie unikać skrzydlatego gada. Jako kilkulatek spędziłem chyba rok nieświadomy tego, że pierwszy poziom w ogóle da się przejść. Do tej pory mam koszmary, ale w pamięci tytuł ten zapisał się mi niezaprzeczalnie.
Fallout 2 (1998)
Większość z was zgodzi się chyba ze stwierdzeniem, że to druga część Fallouta zajmuje szczytowe miejsce na podium postapokaliptycznej klasyki. Jedynka była wybitna, na ubitą ziemię każdego, kto się z tym nie zgodzi – jednak to dopiero przy sequelu zacząłem ryzykować odleżyny na tyłku. Wtedy rozpoczęła się też moja fascynacja medium. Setki możliwości, ciągle odkrywane nowe ścieżki i sekrety, niepowtarzalny klimat przyprawiony czarnym humorem i możliwość przejścia nawet najtrudniejszych starć dzięki zastosowaniu odpowiedniej taktyki. Znajomość świata gry sprawiała tak samo dużą satysfakcję, co odkrywanie jakimś cudem pominiętych wcześniej szczegółów. Do szesnastego roku życia przeszedłem tę grę 76 razy, teraz ten licznik przebił 120. Jeśli archeolodzy kiedyś odkopią moje truchło, to gdzieś w pozostałościach czaszki znajdą wypalony symbol Enklawy. Do tej pory niewiele gier potrafi zaoferować taką wolność wyboru, więc jeśli jeszcze nie mieliście okazji zaznać jednego z najlepszych RPG w historii, zakładajcie futrzane portki i wskakujcie w skórę wybrańca. Arroyo samo się nie uratuje (z waszą pomocą pewnie też nie).
Omega Boost (1999)
Ta gra to moje osobiste „Hej, a pamiętasz…” i nikt, cholera, nie pamięta! Wydana w 1999 roku kosmiczna zręcznościowa strzelanka dawała nam możliwość wyżycia się na falach pomniejszych przeciwników i na kilku bossach. Mało który tytuł oferował wtedy tak dobrą grafikę, dynamikę i taką swobodę poruszania się w kosmicznym trójwymiarze. Mało co wtedy też wyglądało tak spektakularnie! Arsenał sterowanego przez nas robota dawał uczucie prawdziwej potęgi, nawet jeśli (jako totalny amator) nigdy nie użyłem tytułowego Boosta. Projekty mechów do gry stworzył legendarny Shoji Kawamori (Macross!) i to chyba właśnie jemu zawdzięczam trwającą do dziś miłość do japońskich, futurystycznych maszyn bojowych. Gdyby nie Omega Boost, moja gablotka nie byłaby wypełnioną modelami Gundamów. Dzięki więc, gro. Dzięki za piękne wspomnienia i pusty portfel.
W końcu jakiś artykuł o odpowiedniej merytoryce. Czasem mam wrażenie, że wpisy w sieci coraz częściej przypominają debatę polityczną w Polsce… Na szczęście jest jeszcze nadzieja. Czekam na więcej!
Lego Races, Gothic, Warcraft! Tak to są gry mojego dzieciństwa! Świetnie się czytało i jednocześnie wspominało! 🙂