KISIEL
Carmageddon (1997)
Od berbecia ciągnęło mnie do gier, w których czerwona posoka zalewa ekran oraz mniej brutalnych wyścigówek. Ale jeśli połączymy te dwa składniki, otrzymamy tytuł, nad którym spędziłem więcej godzin niż w szkolnej ławce. Już samo menu z odciętą dłonią w roli kursora sugeruje, że nie jest to (he, he) gra dla dzieci. Ale cóż poradzić, wtedy były inne czasy. Gracze mają do wyboru dwie postaci o bardzo intrygujących imionach: Max Damage oraz Die Anna. Ich samochody różnią się nieco statystykami i kolorem, ale nie ma to większego wpływu na rozgrywkę. No, ale o czym w końcu jest ten tytuł? Głównym zadaniem jest przeżyć i ukończyć wyścig. Zwycięstwo można odnieść na dwa sposoby. Pierwszy i zarazem najszybszy sposób to eliminacja innych uczestników. Stłuczki, widowiskowe zderzenia czołowe czy spychanie na przeszkody stanowią kluczowy element rozgrywki. Jeśli jednak pragniemy przekroczyć linię mety, nie walcząc z oponentami (botami swoją drogą), musimy liczyć się z upływającym, niczym bogate w zwłoki wody Gangesu, czasem. Na całe szczęście czas można „podbić”, wykonując zabójcze rajdy wśród błądzącej po ulicach gawiedzi, pasących się krów lub walcząc z prawami grawitacji, wykonując kaskaderskie triki. Im więcej ofiar i piruetów w powietrzu, tym więcej czasu zyskujemy. Generalnie gra od momentu pojawienia się na rynku wywołała ogromne poruszenie. W kilku krajach zdecydowano się na wprowadzenie specjalnej łatki, zamieniającej krew i ludzi na zombie bryzgające zieloną posoką. I to by było na tyle.
Blood (1997)
Pozostając przy krwawych tytułach z dzieciństwa, grzechem byłoby nie wspomnieć o Blood. Postać gracza (Caleb, wyznawca Tschernoboga) przebudza się z grobu i z widłami w dłoniach rozpoczyna krucjatę przeciwko hordom nieumarłych i wyznawcom, którzy zdradzili swojego boga. Był to pierwszy tytuł, który wywoływał u mnie autentyczny strach i niekiedy śnił się po nocach. Groteskowo zaplanowane plansze stanowiły nie lada wyzwanie. W pamięci zapadło mi miejsce o dość osobliwym obliczu. Wokół znajdowały się diaboliczne maszyny, mające zapewnić rozrywkę porąbanym sekciarzom, a pośrodku tego wszystkiego, jak gdyby nigdy nic, stał sobie mim o pacyfistycznych zamiarach. Oczywiście, jak w przypadku wielu FPS-ów z lat 90., tak i Blood oferował szereg ukrytych miejscówek, w których można było znaleźć lekarstwa na upływające życie oraz uzbrojenie. Krew, podobnie jak wspomniany wyżej Carmageddon, wywoływała falę krytyki wśród dorosłych, których pociechy spędzały każdą wolną chwilę na rozrywaniu zombie przy pomocy dynamitu czy innej nieco mniej inwazyjnej metody.
Wolfenstein 3D (1992)
Na koniec pozwoliłem sobie zachować perełkę spośród wszystkich FPS-ów, przy której niejednokrotnie doznawałem bólu oczu od zbyt długiego przesiadywania przed monitorem. Kultowy już Wolfenstein 3D, nazywany przez wielu po prostu Wolfem, to produkt na tyle rozpoznawalny, że niemal każdy dzieciak wychowywany w latach 90. kojarzył charakterystyczny pasek z twarzą głównego bohatera (W.J. Blazkowicza). Wygląd facjaty ulegał zmianom w zależności od otrzymanych obrażeń, a o to nie było wcale tak trudno.
Gra, poza wyborem poziomu trudności, oferowała różnorodność plansz. Można było rozpocząć rozgrywkę od kultowej celi lub od pełnego szlamu kanału. W przypadku przeciwników, wielkość zadawanych obrażeń oraz wytrzymałość zależna była od stopnia w wojsku. Mięso armatnie stanowili żołnierze w brązowych mundurach, kozakami zaś byli elitarni oficerowie w niebieskim uniformie. Dla najbardziej wytrwałych czekała nie lada batalia – z samym Führerem.
W końcu jakiś artykuł o odpowiedniej merytoryce. Czasem mam wrażenie, że wpisy w sieci coraz częściej przypominają debatę polityczną w Polsce… Na szczęście jest jeszcze nadzieja. Czekam na więcej!
Lego Races, Gothic, Warcraft! Tak to są gry mojego dzieciństwa! Świetnie się czytało i jednocześnie wspominało! 🙂