
Moja przygoda z brytyjskim serialem Morderstwa w Midsomer w ostatnich latach mocno się rozkręciła. O kolejnych etapach odkrywania go możecie przeczytać w tekstach Dwa światy w hrabstwie Midsomer, Arszenik w puszce z herbatą, czyli dalsze przygody w starym Midsomer oraz Nowa era w „Midsomerach”. Istotnym elementem pozostawało tu poznawanie tej produkcji w niechronologicznej kolejności: zaczęłam od epoki drugiego protagonisty (od 2011 do teraz), by potem dzięki powtórkom wejść w serie z pierwszym (1997-2011). W efekcie późniejsze powroty do niegdyś lubianych odcinków „nowej” ery z bagażem wiedzy o „starej” kończyły się dość bolesną konfrontacją tego, co jest z tym, co wedle prawideł kanonu być powinno. Zwłaszcza po słabo uzasadnionej zmianie producenta w 2012 roku.
Teraz w moim oglądaniu całego serialu po kolei dotarłam do serii 16. Czyli tego etapu Morderstw w Midsomer, który kiedyś mogłam śledzić podczas premierowych polskich emisji. Wtedy mi się podobało. Jak będzie teraz, kiedy już znam wszystkie poprzednie odcinki i widzę całość w nieco innym kontekście?
Ponieważ zmiany w głównej obsadzie to wygodne cezury do dzielenia analizy tego tytułu na części, w tym tekście zajmę się seriami z udziałem nowego, czwartego już sierżanta, czyli od 16. do 18. Tytuły odcinków jak zwykle będę przytaczać w oryginale, bo polskich tłumaczeń mamy sporo.
Tak, nowy sierżant. Zaczynamy kolejną transzę i dowiadujemy się, że towarzyszący nam od siedmiu lat Ben Jones w międzyczasie dostał awans z przeniesieniem do Brighton. Żadnego pożegnalnego odcinka z ostatnią sprawą w Midsomer. Tyle dobrego, że fabuła przynajmniej pierwszego epizodu bez jego udziału próbuje zaznaczyć nieobecność Jonesa. Państwo Barnaby rozmawiają o całej sprawie, a John próbuje udawać, że nie tęskni za wieloletnim podwładnym. Drugą niespodzianką jest widoczna zmiana w wyglądzie Sary – spory, ciążowy brzuszek! To jeden z tych przypadków, kiedy życie napisało scenariusz. Grająca panią Barnaby Fiona Dolman naprawdę była w ciąży, więc dodano ten motyw do fabuły. Co miało trochę sensu, bo skoro młodzi Barnabowie są razem od piętnastu lat, to chyba najwyższa pora na maluszka… Dobrze się stało, bo (jak już kiedyś stwierdziłam) wizja zostania tatą pozytywnie zmiękcza Johnowi charakter. A jego, za przeproszeniem, pierdolec przed samymi narodzinami dziecka będzie piękny.

Tymczasem poznajcie sierżanta Charliego Nelsona, świeżo przeniesionego do Midsomer z Londynu. Jest znacznie młodszy od poprzedników – jeśli założymy, że wiek aktorów równa się wiekowi bohaterów, to wszyscy trzej wcześniejsi byli starsi o przeszło dekadę. Charlie pragnie się wykazać, toteż często odwala nadliczbową robotę bez poganiania. Jest miłośnikiem zdrowego stylu życia, czystości oraz porządku. I oczywiście początkowo kompletnie nie ogarnia chociażby faktu, że na prowincji wszystkie plotki rozchodzą się lotem błyskawicy… To ciekawy kontrast względem Jonesa, miejscowego wychowanego w tych okolicach. Z kolegą nabijaliśmy się, że Nelson jest – parafrazując znany tekst – momentami niewinny niczym niepokryta jeszcze krowimi plackami wiejska łąka.
Charlie bywa oskarżany przez fandom o brak charakteru, co jest nieprawdą. Wprawdzie na tle poprzedników ma osobowość trochę nijaką, ale konsekwentną. Za sprawą swojej lekkiej nadgorliwości bywa wykorzystywany przez Johna do odwalania najgorszej śledczej roboty. W kontaktach ze znaną nam już z poprzednich serii panią patolog Kate też wydaje się nieco zdominowany. Ale bardzo podobało mi się to, że twórcy tę drugą znajomość rozwinęli jako relację bratersko-siostrzaną, a nie romans – i to mimo osadzenia tej dwójki pod jednym dachem w rolach współlokatorów. To też ożywiło nieco postać samej panny Wilding, która okazuje się równie genialna, co bałaganiarska.
A najszybciej Nelson zaprzyjaźnia się z… pieskiem Sykesem. Serio, znał tego zwierzaka od dwóch odcinków i już przynosił mu w prezencie najlepsze kości.
Nowy sierżant, nowe perspektywy dla rodziny Barnabych i… trochę jakby nowe Midsomer. Przynajmniej w aspekcie wizualnym, który pierwszy rzuca się w oczy. Półsterylne HD nie do końca klei się z wiejskimi klimatami. Obecność plansz (eyecatchy) w miejscach potencjalnych przerw reklamowych kojarzy się bardziej z amerykańskim serialem niż brytyjskim. Błękitne zabarwienie ujęć w pierwszym odcinku serii miało zapewne sugerować zimową porę, podczas której toczy się akcja, ale w porównaniu do stosowanej dotychczas ciepłej palety kolorystycznej wygląda dziwnie. Za to inne stylizacje wizualne, na przykład zwolnione tempo, dodają smaku oglądaniu, ale dość specyficznego – bo przecież wcześniej w takiej formie ich tu nie było.
Ale poza tym w pierwszym wrażeniu ma się poczucie, że jest lepiej niźli serię wcześniej. Dość rażąca wówczas nadmierna nowoczesność lokacji zanika na rzecz powrotu do wiejskich klimatów. Znów są stare budowle! I zielone plenery! I domki zawalone bambetlami! Innymi przebłyskami dawnego klimatu są na przykład ekscentryczne postacie drugoplanowe o niekoniecznie utylitarnej dla fabuły funkcji. Mocniej odczułam obecność muzyki Jima Parkera i to, jak buduje ona serialowy nastrój. Acz czasem ma się wrażenie, że słyszymy dwa czy trzy kawałki na krzyż, a wszystkie jakieś ponure. Ponadto kiedyś oskarżałam już serię 14. o używanie aranżacji motywu przewodniego bez charakterystycznego thereminu, a wygląda na to, że na większą skalę nastąpiło to właśnie teraz…

Ale mimo wszystko możemy uznać, że początek epoki Nelsona to próby poszukiwania dawnej atmosfery Morderstw w Midsomer, przyodziane w nowe łaszki. Do tego rodzinne sceny z życia państwa Barnabych (oraz ich psa) dostarczają jakże potrzebnego humoru. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi Sykes, który po prostu jest sobą i kradnie szoł. Jednak pod kątem prowadzenia intryg kryminalnych serial zaczyna skręcać w stronę typowego procedurala. Teraz jeszcze nie aż tak intensywnie, ale nie uprzedzajmy faktów.
Nadal mamy starą, negatywną tendencję: na potrzeby fabuł znów mnożą się nowe wioski. Ale! Czasem wracamy do starych. Głównie, by dowiedzieć się, że od lat istnieje tam coś, o czym nigdy wcześniej słowem nie wspomniano – na przykład sławna fabryka ciastek, eksportująca swoje produkty na cały świat. A najbardziej bawi mnie wymyślanie przez twórców nowych inicjatyw typu festiwal książki zamiast wykorzystywania podobnych, zaprezentowanych w poprzednich seriach. Tak, znów odczuwamy zanikającą ciągłość fabularną tego uniwersum. Może nowi scenarzyści chcieli udowodnić, że oni sami umieją lepiej? Tylko że potem próby pokazywania coraz wymyślniejszych miejsc akcji przy telewizyjnym budżecie mogą wyglądać różnie. Tak się stało przy odcinku The Flying Club, toczącym się w lokalnym aeroklubie – sceny z kabin pilotów wypadają sztucznie, gryząc się okrutnie z udanymi ujęciami samych lotów. Są jeszcze inne stare bóle: nieco zbyt usilne kończenie odcinków na zabawnej nucie, nawet gdy rozwiązanie sprawy chwilę wcześniej było mroczne oraz puenta śledztwa pod tytułem „John zagaduje zabójcę na śmierć”, która staje się nagminna i męcząca.
Serię 16. wieńczy The Killings of Copenhagen. Setny, jubileuszowy odcinek, powracający do Badger’s Drift (czyli wioski z pierwszego serialowego śledztwa), a dodatkowo okraszony masą duńskich motywów, na czele z wizytą bohaterów w Kopenhadze oraz udziałem tamtejszej policji w śledztwie. Ciekawa odmiana, ale dziwnie się to ogląda wiedząc, że wybór tej konkretnej miejscówki motywowany był głównie silnym fandomem serialu w Danii… Ale fabuła wypada tu dobrze, ma styl dawnych odcinków, nawet jeśli pewne rozwiązania (zwłaszcza wokół tematu rodzinnego biznesu) kopiuje z King’s Crystal z serii 10. Relacja Nelsona z jego duńską odpowiedniczką jest urocza, a do tego następuje historyczna chwila: rodzi się Betty Barnaby, córka Johna i Sary.
I tak wkraczamy w serię 17. w dobrym humorze (niezepsutym nawet przez odcinek Let Us Prey z jego żałośnie moralizatorskim finałem). Który – niestety! – będzie nam powolutku, ale wyraźnie gasł. Również w serii 18.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wzrost tendencji do wyszukanych, wręcz przegiętych morderstw. Tendencji stereotypowo przypisywanej serialowi, ale jak wie każdy, kto oglądał go od początku, wcale nie będącej dla niego typową. Lekka, wysmakowana teatralność, często w wymowny sposób powiązana z motywami czy żalami zabójcy? Jasne. Ale rażące prądem koło do ruletki jako narzędzie zbrodni? Czy dziwne latające coś udające UFO? Albo zabójstwo poprzez przygniecenie ofiary rzeźbą-kulą wiszącą na podnośniku? Przy tym ostatnim miałam wrażenie, że mógł to być midsomerski odpowiednik skoku przez rekina. Drugim dużym problemem staje się ów wspominany już duch procedurala: część fabularnych tropów i wstawek albo chwytów montażowych bardziej przypomina typowy serial kryminalny tego rodzaju niźli Morderstwa w Midsomer. Chociażby powiązany ze śledztwem „temat tygodnia”, wplatany w wątki osobiste Barnabych czy Nelsona, z różnymi efektami. Najgorzej, że to wszystko doprowadza teraz do wykrystalizowania się pewnej formuły fabularnej, od której potem twórcy rzadko będą odchodzić.
Nie zrozumcie mnie źle – na pozór wszystko może wyglądać porządnie. Ale to już nie jest to samo Midsomer. Ze znajomością poprzednich odcinków (a zwłaszcza „starej” ery) ogląda się serie 17. i 18. trochę na zasadzie „fajnie, ale X rzeczy można było zrobić lepiej, kiedyś potrafiliście”. A niewykorzystany potencjał czasem boli bardziej, niż rzeczy z gruntu nieudane. Odcinek Murder by Magic ma początek niemal idealnie imitujący stary styl, ale potem reszta toczy się jak zwykle. The Ballad of Midsomer County bazuje na świetnym zamyśle, ze sprawą kręcącą się wokół tytułowej folkowej piosenki sprzed lat (którą na potrzeby serialu nagrano naprawdę i jest śliczna!), ale realizacyjnie pozostawia niedosyt. Z kolei seria 18. sięga po charakterystyczne tematy już kiedyś w serialu wykorzystane, z dużo słabszym efektem: jak fascynaci UFO w The Incident at Copper Hill (The Electric Vendetta z serii 4.) czy kolarstwo w Breaking the Chain (The Glitch z serii 12.). Ale czy taka forma oglądania się twórców na przeszłość miała tu jakikolwiek sens? Odcinek Habeas Corpus dokonuje odstępstwa od niedawno utartej formuły, trochę na modłę najwcześniejszych serii, gdzie konwencje poszczególnych historii potrafiły się różnić od siebie. I za tę próbę zmiany został po swojej premierze mocno zjechany przez widzów, co bardzo wymownie świadczyło o zmianie publiczności serialu – moim zdaniem na gorsze.
Problemów jest więcej. Znów nasila się mnożenie inicjatyw czy organizacji (często specyficznych), o których wcześniej nie było mowy i które nie będą już więcej wspominane. A wszystkie egzystują na terenie hrabstwa, jakby Midsomer było mikropaństwem zamiast zbiorem wiosek z jednym większym miastem. Zmienia się też atmosfera – mamy większą dawkę dramatu serwowanego na poważnie. „Stara” era odwoływała się do takich chwytów rzadko, co zwiększało siłę momentów, w których się pojawiały. W obecnym wydaniu one powszednieją, powodując często ze wzruszeń co najwyżej wzruszenie ramion.
Uzależnienie ciągłości serialu od kaprysów danego scenarzysty znów odbija się na protagonistach. Ma się wrażenie, że relacja rodziny Barnabych i Nelsona buduje się pomiędzy odcinkami, kiedy nie patrzymy. Jedynie drobiazgi mogą coś sugerować: ciągoty Sary do zaprzyjaźnienia się nowym sierżantem w jego pierwszym odcinku czy finał The Ballad of Midsomer County pokazujący, że John jednak troszczy się o Charliego. Ale kiedy to wszystko ma się rozwijać, skoro życie osobiste rodziny inspektora sprawia wrażenie zepchniętego na dalszy plan w niektórych odcinkach? Wątek pierwszego słowa Betty w Breaking the Chain to dosłownie trzy sceny na krzyż w półtoragodzinnej historii! Z drugiej strony dobrze, że w ogóle prywatne perypetie państwa Barnabych są pokazywane – scenki rodzajowe z ich codzienności niejednokrotnie ratują przeciętne odcinki.

Z początkiem serii 18. do grona głównych postaci znikających bez porządnego pożegnania dołącza Kate – acz jej wyjazd na uniwersytet w Brighton zostaje wspomniany w fabule. Przy okazji dowiadujemy się, że Ben żyje i zupełnym przypadkiem nasza patolog chwilowo mieszka u niego. Zwolnione przez Kate stanowisko w Midsomer obejmuje doktor Kam Karimore, pierwsza w historii serialu niebiała bohaterka w głównej obsadzie. Oglądana bez porównania do poprzedników może wydawać się w porządku. Wprawdzie w swoim pierwszym odcinku przypomina mniej ciętą kopię Kate, ale nie wypada źle. Jednak z biegiem serii szybko zmienia się w postać kompletnie nijaką, definiowaną niemal wyłącznie przez pracę i łączenie jej w parę z Nelsonem przez twórców. Jeżeli możemy to ostatnie w ogóle nazwać jednoznacznym „shipowaniem”. Bo raz Kam i Charlie zdają się czuć do siebie miętę, a raz rywalizują ze sobą wbrew swoim charakterom niczym zawzięci smarkacze. Brakuje w tym wszystkim autentycznej chemii. Dlatego tym mocniej denerwuje fakt, że od pewnego momentu Sarah otwarcie zaczyna ich ze sobą swatać – co w dodatku nie jest czymś pasującym do jej dotychczasowej osobowości.
Mam tu wrażenie pewnego spłaszczenia się serialu pod kątem fabularnym. Mniej jest niuansów, smaczków i detali niekoniecznie służących intrydze odcinka. Szczęśliwie strona techniczna jeszcze się trzyma. Są plenery, fajne miejsca, sporo statystów w scenach tego wymagających. Z drugiej strony czuć, że zdjęcia stały się bardziej telewizyjne w porównaniu do dawniejszych, w filmowym stylu. Kompozycja kadrów nie jest tak staranna, mniej mamy ujęć z „wędrującą” kamerą. Chociaż trafiają się przyjemne próby eksperymentów na tym polu, jak scena „pod czołówkę” w odcinku A Dying Art z Johnem szykującym się do wyjścia z domu. Ale rzadko, za rzadko.
Czy sprawy ratowała gościnna, gwiazdorska obsada, nieodłączny element dawniejszych odcinków? Owszem, seria 16. dała nam chociażby Rebeccę Front, Hayley Mills i Bernarda Cribbinsa, 17. – Amandę Burton i Claire Bloom, a 18. – Julię Sawalhę. Z drugiej strony znowu powtarzają się rozpoznawalni aktorzy już kiedyś goszczący w Midsomer. Czasem nawet wracają jako postaci powiązane z głównymi bohaterami – niczym Geoffrey Whitehead, pierwotnie pokazujący się w serii 8., a teraz grający tatę Kate. Odcinek A Dying Art wyciąga ten trop na wyżyny: obecni tam David Bamber i Adrian Scarborough, dwaj bardzo charakterystyczni brytyjscy aktorzy, są w serialu po raz trzeci! Nie lubię takich tendencji, czuję się przy nich traktowana jak głupiec i wierzę, że dałoby się ich uniknąć.

Mając za sobą kolejny etap Morderstw w Midsomer dochodzę do wniosku, że zmiany następujące teraz w tym serialu nie zawsze są stopniowym, logicznym procesem. Bardziej fluktuacją. Jedne rzeczy się pogorszą, inne (chwilowo) poprawią, a jeszcze inne – już od dawna popsute – zostaną po staremu. Całość niby trzyma pewien poziom, ale nadal odchodzi coraz dalej od swojego oryginalnego, przewrotnego ducha. Czy pewnym argumentem za pozbawieniem serialu pierwotnego pazura może być fakt, że od serii 17. Morderstwa w Midsomer nie były cenzurowane z mocniejszych momentów w polskiej emisji na 13 Ulicy, jak miało to miejsce przy wcześniejszych odcinkach? Oglądając „klasyczną” erę, zaznałam przekleństwa wiedzy, które w obliczu odkrywania niegdyś lubianej „nowszej” ery na nowo znów trochę dało mi popalić.
Przede mną ostatni etap mojej midsomerskiej przygody: serie 19-24, o których zapewne opowiem już niedługo.













