Jeżeli jakimś cudem nigdy w życiu nie słyszeliście o Morderstwach w Midsomer albo informacje o nich tylko obiły wam się o uszy, to na początku musicie wiedzieć jedną rzecz. Ten produkowany od 1997 roku brytyjski serial kryminalny w zasadzie dzieli się na dwie ery, a granicą pomiędzy nimi jest koniec serii 13. – wówczas w roli protagonisty inspektora Toma Barnaby’ego zastąpił jego młodszy kuzyn John, również policjant. Wiązało się to z całą masą innych zmian, mniejszych i większych, w całokształcie produkcji.
Dlaczego o tym piszę? Bo moja przygoda z Morderstwami zaczęła się już za czasów Johna. Załapałam się jeszcze na ostatnie odcinki z Tomem, ale – nie wiedzieć, czemu – nie wbiły mi się w pamięć. Za to przygody jego następcy śledziłam już uważniej. Ta konwencja! Charakterystyczny klimat i plenery angielskiej prowincji, kontrastujące z brutalnym wyrafinowaniem popełnianych tu zbrodni. Ofiary zabijane gorącą czekoladą, półką z serami, kołem do ruletki czy nawet czołgiem (to ma więcej sensu w oryginalnym kontekście). Różnorodni ekscentrycy, społecznicy-pasjonaci, ludzie skrywający mroczne sekrety z przeszłości. Zdrowa porcyjka czarnego humoru, bo przecież takie realia nie mogą być przedstawione całkowicie na poważnie. A w tym wszystkim inspektor Barnaby, uroczo normalny gość ze zdrowym życiem rodzinnym, żoną, psem oraz – nieco później – z córką. Takie Morderstwa w Midsomer poznałam, nawet w jakimś stopniu polubiłam (mimo pewnych spięć z najnowszą serią, ale o tym później). Wprawdzie ten tytuł nie należał do mojej brytyjskiej serialowej topki niczym pierwsze serie Śmierci pod palmami albo Nowe triki, no ale i tak darzyłam go sporą sympatią.
Znając jedynie przygody Barnaby’ego numer dwa, chciałam sobie w końcu zobaczyć, jak to się wszystko zaczęło, ale wizja przebijania się przez kolejne 81 odcinków o długości filmu pełnometrażowego każdy brzmiała dość… przerażająco. Zwłaszcza dla człowieka, którego lista „do obejrzenia” już pęka w szwach. Dlatego gdy pewnego pięknego letniego dnia dowiedziałam się, że telewizja WP planuje puścić serial od pierwszego odcinka, nie posiadałam się z radości. Czegoś takiego nie podejmowała się żadna polska stacja na przestrzeni ostatnich co najmniej dziesięciu lat! No i w dodatku okazja do seansu właściwie przyszła do mnie sama…
To miało być tylko niezobowiązujące nadrabianie, a już po odcinku pilotażowym wbiłam się w temat jak ciepły nóż w masło. Chociaż szybko zorientowałam się, że starsze Midsomer jest jakieś… trochę inne. Zdecydowanie bardziej przytulno-wiejskie. Staroświeckie zabudowania, kuchnie zastawione porcelaną w babcinym stylu, pasące się bydło, jarmarki, mniej lub bardziej zubożali dawni dziedzice i tak dalej. Większość istotnych instytucji ulokowana jest w największym mieście tytułowego hrabstwa – w nowszych seriach nawet mniejsze wioski były już ciut bardziej „światowe”. W okolicy pomieszkują różni dziwacy, ale w dużej mierze niegroźni, a poza tym równie wielu jest zupełnie zwyczajnych obywateli. Jak w życiu. Humor też jakby cieplejszy. A szalone zgony, które przecież obecnie uchodzą za istotną część dziedzictwa serii, tutaj w ogóle jeszcze nie są stałym elementem, a nawet co dziwniejsze narzędzia zbrodni – jak widły czy poluzowana szafka – mieszczą się w kryminalnej wiejskiej konwencji. Po prostu wsi spokojna, wsi wesoła, tylko czasem jest trochę zamieszania, gdy ktoś znajdzie zwłoki w lesie albo czyjaś żona zniknie w dziwnych okolicznościach.
Nowych dla mnie, choć zasadniczo starych protagonistów, pokochałam z marszu jak swoich. I chyba nie przesadzam za bardzo. Zawsze przy oglądaniu kryminałów bardzo wysoko cenię sobie bohaterów, których scenarzyści nie próbują intensywnie „umrocznić”. Dlatego polubiłam kiedyś Johna Barnaby’ego, a teraz obdarzyłam sympatią jego starszego kuzyna. Tom jak na kogoś, kto regularnie styka się ze zbrodnią, jest wyjątkowo zwyczajny. Typowy gość w wieku średnim. Potrafi być miękki i serdeczny wobec świadków, jeśli sytuacja tego wymaga; w spokojnych pertraktacjach z kimś kompletnie przerażonym świetnie daje sobie radę. Co nie znaczy, że nadepnięcie mu na odcisk może się obyć bez konsekwencji. Kiedy trzeba, Barnaby potrafi nieźle dopiec – ale w subtelny, inteligentny sposób. A relacje rodzinne? Ciepłe! Ze skądinąd sympatyczną Joyce są udanym małżeństwem od lat, a ich jedyna córka Cully – choć bardzo zajęta rozwijaniem swojej kariery aktorskiej – regularnie odwiedza rodziców. Zaś jego najpoważniejszym problemem w relacjach ze ślubną jest fakt, że pani Barnabowa robi z kuchni poligon doświadczalny, a efekty tych doświadczeń bywają… cóż, nie zawsze jadalne. Albo, że regularnie stwierdza, iż jej luby się zapuścił i zarządza mu dietę. Ogólnie Tom jest wujkiem twoich marzeń, któremu po prostu trafiła się dość obrzydliwa praca.
A podwładny Barnaby’ego, sierżant Gavin Troy… Na tym etapie oglądania znałam już z grubsza aż trzech z czterech jego następców w roli „przybocznego”, a on i tak potrafił paroma scenami pożreć ich wszystkich na śniadanie. Awansowany na sierżanta w bardzo młodym wieku, początkowo bywa głupiutki, daleki od subtelności w ocenach, nieintencjonalnie zabawny (on się boi krów!) i do tego fatalnie prowadzi samochód. Zresztą w pewnym momencie ukułam nawet takie stwierdzenie, że Troy to głównie dziwi się światu i żre – przerysowane, ale ze sporym ziarnem prawdy. Początkowo wszystkie wymienione cechy służą często za tak zwane running gagi, ale z czasem możemy obserwować, jak Gavinowi w tych kwestiach się polepsza. Może po trosze dzięki temu, że mimo regularnych uszczypliwości Tom Barnaby trochę mu ojcuje. Piękny rozwój postaci. Choć dla niektórych współczesnych odbiorców (chyba wyłącznie z kręgu anglosaskiego) szorstka szczerość Troya stanowi jakiś istotny problem, bo zdarzyło mu się raz albo dwa użyć nie za eleganckich określeń na mniejszości seksualne. Nikogo nie uderzył, nie zwyzywał, nie poczynił innej szkody. Tylko bez zastanowienia coś chlapnął, nawet nie w obecności głównych zainteresowanych i to pewnej części wystarczyło do przyklejenia mu etykietki „foba”. Ale bądźmy poważni. To bohater zachowujący się w sposób typowy dla swojej epoki (przełom tysiącleci, przypominam), może mało delikatny w słowach, lecz z sercem we właściwym miejscu, niezdolny do realnego skrzywdzenia kogokolwiek – czego pewna część współczesnej publiczności zdaje się nie rozumieć. A może nie chce zrozumieć?
O nagły przypływ uczuć do Toma i Gavina w połowie obwiniam scenarzystów, a w połowie odtwórców ich ról – Johna Nettlesa i Daniela Caseya. Ten pierwszy dla pokolenia moich rodziców przed Morderstwami w Midsomer był Jimem Bergeracem, tytułowym bohaterem innego brytyjskiego kryminału, którego sporą garść odcinków pokazała Telewizja Polska w latach 80. Gliniarz z wyspy Jersey jako wychodzący ze szponów alkoholizmu buntownik i rozwodnik miał charakter mocno odmienny od Toma Barnaby’ego. Choć nadal budził sympatię, bo Nettles tak dobrym aktorem jest, że potrafił to z niego wykrzesać. A Daniel Casey… Cóż. Nadal boli mnie okrutnie, że Morderstwa pozostają do dziś jego bodaj jedyną dużą rolą ekranową pośród morza występów gościnnych, w dodatku w większości niepokazywanych w polskiej telewizji. Bo równie sympatycznego gościa o tak ekspresyjnej twarzy i z takim wyczuciem w kwestii mimiki ze świecą szukać.
Skoro o aktorach mowa, to także obsada gościnna pełna jest samego dobra. Ludzie już wtedy znani, jak również i początkujący, którzy na swoją rozpoznawalność zapracowali potem. Roger Allam? Był. Toby Jones? Jako patolog na zastępstwie przez kawałek serii 2. Robert Hardy i Imelda Staunton? W jednym odcinku! Timothy West? A i owszem. Samantha Bond? Celia Imrie? Hugh Bonneville? Anna Maxwell Martin? Tak, wszyscy byli. O Orlando Bloomie w swoim bardzo wczesnym występie ekranowym pewnie już słyszeliście.
Jestem tym rodzajem widza, który uwielbia dopracowane szczegóły. Te wszystkie pierdółki dodające smaku światu przedstawionemu, dostrzegane czasami dopiero za drugim obejrzeniem. Drobne odniesienia do wydarzeń z poprzednich, nieraz dość dalekich odcinków. Różne duperelki i durnostojki na biurkach czy półkach, dzięki którym serialowe scenografie nabierają posmaku autentycznych, zamieszkałych na co dzień wnętrz. Drobne kwestie czy dialogi, dokładające swoją cegiełkę do budowania osobowości postaci. Całe przeglądy min, głównie z gatunku „o czym ty bredzisz, człowieku?” albo „co, do licha?”, robionych przez protagonistów na pierwszym i drugim planie. Można to wszystko spuentować wytartym sloganem, który jednak w tej sytuacji będzie bardzo w punkt: mała rzecz, a cieszy.
W chwili, kiedy piszę te słowa, jestem na 6. serii. A żeby było zabawniej, BBC First kilka tygodni po WP zdecydowało się na emisję dalszych odcinków Morderstw w Midsomer – a konkretnie od początku epoki młodszego z Barnabych. Kolejna cudowna okazja! Tym razem do powtórzenia oraz porównania sobie paru rzeczy.
Powrót do nowszego Midsomer okazał się dość bolesnym zderzeniem świeżo nabytej wiedzy o serialowej przeszłości z tym, co już względnie dobrze znałam. Zrobiło się jakoś tak… bardziej okrutnie? Okej, w dawnym Midsomer też bywało paskudnie, gdy zbrodniarze wpadali w szał, ale to zdawało się mieć jakiś sens w szerszym kontekście. A teraz? Parcie na przemoc czy obrzydliwość dla samego epatowania. Dajmy na to w odcinku szóstym serii 14., The Night of the Stag – serio, nigdy nie pijcie przy oglądaniu początku. Dodatkowej oziębłości w porównaniu do dawniejszych serii dodają mniej filmowe zdjęcia czy nowocześniejsze, mniej „prowincjonalne” plenery. I gdzie się podziała ta cudowna muzyka w tle, która w starszych odcinkach tak pięknie właziła mi w ucho, tak cudnie nuciła się pod nosem jeszcze długo po seansie? W zasadzie ostała się tylko w czołówce i na napisach końcowych. Dodatkowo w zmienionej aranżacji, brzmiącej dość płasko. Czy główną linię melodyczną nadal wygrywano na niepokojąco wyjącym thereminie? Nie jestem przekonana.
Bohaterowie… Cóż. Zabijcie mnie, ale kompletnie nie pamiętałam, że na początku John Barnaby był taki wredny. Nie cały czas, choć trochę denerwowały jego ciągłe pół-naukowe gadki (kanonicznie John przed wstąpieniem w szeregi policji ukończył studia psychologiczne). Ale jak słyszałam teksty, którymi rzucał w stronę George’a, sympatycznego patologa obecnego od początku serialu, to aż się krew we mnie gotowała! Z kolei Bena – natenczas miłościwie nam panującego sierżanta – momentami miałam szczerą ochotę wytargać za uszy. Za czasów Toma (przy którego boku debiutował) musiał być bardziej karny, bo wątpię, żeby starszy Barnaby pozwolił swojemu podwładnemu tak się zachowywać. Jednak pod nowym przełożonym mysz zaczęła mocno harcować. Butny, samowolny, notorycznie przekonany o własnej wszechwiedzy – brrr! I to wszystko pomimo bycia granym przez całkiem sympatycznego Jasona Hughesa! Oczywiście obaj panowie miewali lepsze momenty, ale te gorsze dostatecznie mocno odbierały mi smak życi… znaczy seansu. Dobrze, że humor poprawiało mi nadal to, co cieszyło mnie w nowszym Midsomer już kiedyś. Czyli rodzina „nowego” Barnaby’ego: żona Sarah, nauczycielka obdarzona sporą (choć nie super oczywistą) troskliwością wobec innych bohaterów oraz pies Sykes, przezabawny zwierzak, kradnący szoł właściwie w każdej scenie ze swoim udziałem. No i gościnni aktorzy nie zawodzili.
Już traciłam nadzieję, kiedy z kopyta wpadła na ekran seria 16. Z nowym sierżantem, pociesznym i raczej życzliwym światu Charliem Nelsonem. Z Johnem mięknącym wobec perspektywy rychłego zostania tatą, coraz częściej odrzucającym psychologiczne pitu-pitu. Z odejściem od pewnej „sterylności” pokazywanych miejsc na rzecz wiejskiego klimatu. Z intrygami kryminalnymi znów ciekawymi i ciut bardziej realistycznymi. Zaczęło mi to dawać do myślenia: czy ostatnie dwie serie nie były po prostu jakąś formą „odchorowywania” przez Morderstwa zmiany protagonisty oraz tym samym formuły? Może. Posługując się nadal terminologią medyczną, stan pacjenta się ustabilizował. Tak oczekiwanych zazwyczaj smaczków też nie brakuje i czasem bywają dość spore. Chociażby odcinek serii 17. The Ballad of Midsomer County z intrygą kręcącą się wokół tytułowej piosenki – która zaistniała naprawdę, napisana i zaśpiewana przez piosenkarza folkowego Setha Lakemana. Rosnąca na naszych oczach rodzina młodszych Barnabych daje jakieś wrażenie przytulności, stwarzając pretekst do naprawdę fajnych scenek rodzajowych i przy okazji pogłębienia paru charakterystyk. Zwłaszcza Sary, której ciąża oraz macierzyństwo kompletnie nie przeszkadzają w naprowadzaniu męża na właściwe tropy.
Wszystko ładnie pięknie, ale nie sposób zapomnieć o jednym – że do klimatu z czasów Toma Barnaby’ego serial już nie powrócił. Wieś pozostaje nadal ciut nowocześniejsza niż wtedy, co po części zrzucam na karb faktu, iż… cóż, w rzeczywistości angielska prowincja pewnie też wygląda inaczej niż na przełomie tysiącleci. Większe jest przywiązanie do raczej stałej formuły: właściwie nigdy śmierci nie są dziełem wypadku czy samobójstwa, minimum trzy zabójstwa na odcinek, w tym przynajmniej jedno koniecznie dokonane jakąś szaloną metodą. Jeżeli istnieje coś dziwnego tudzież specyficznego – kult bądź wręcz sekta, grupa rekonstrukcyjna, stowarzyszenie ludzi po operacji serca – to na bank musi mieć swój oddział akurat gdzieś na terenie hrabstwa Midsomer. I tylko na ten jeden odcinek, w którym jego obecność jest potrzebna fabule, a potem najczęściej już nikt o nich nie wspomina.
Dalsze konfrontowanie najstarszych odcinków z tymi nowszymi było ciut łatwiejsze. W ostatnich latach kanały BBC praktycznie na bieżąco pokazywały serie z następcą Nelsona, Jamiem Winterem, więc wciąż miałam je dość świeżo wyryte w pamięci. Porównania już nie bolały, ale trudno było mi uciec od uwierającego wrażenia – teraz w serialu jest jakoś inaczej. Jakby ciut mniej zabawnie. Zwłaszcza że w pewnym momencie wydarzyło się coś niefajnego…
Emitowana w Polsce na początku tego roku (znów przez polskie BBC) najnowsza, 23. seria, potraktowała mnie niemiłym uszczypnięciem. Odcinek ją otwierający wręcz przerażał kompletnym odklejeniem się od realizmu, nawet jak na warunki Midsomer – nawiedzony preppers buduje własnym sumptem pełnoprawny schron, a to dopiero początek karuzeli farmazonu. Dalsze wydawały się albo nijakie, albo wręcz naciągane. Zwłaszcza finałowy, za wszelką cenę próbujący wcisnąć popularne tematy w ramy serialu. Jakoś nie wierzę, że w okolicy, gdzie jeszcze do niedawna odmienne preferencje seksualne czy kochanka na boku wzbudzały oburzenie miejscowych, ktoś z powodzeniem zorganizuje charytatywną imprezę z drag queens. Podążanie za pewnymi trendami dało się odczuć również w obsadzie. Kolorowi aktorzy nie są w Morderstwach niczym nowym, a ich większa obecność zaczęła się chyba wraz z początkami ery młodszego Barnaby’ego (choć na skutek działań nowo mianowanej wtedy producentki trochę przybrała formę w stylu „na złość poprzednikowi”). Ale teraz, w serii 23., odniosłam wrażenie, że… Pozwolę tu sobie na małą złośliwość – wyglądało to tak, jakby twórcy starannie dbali o równowagę rasową w gościnnej obsadzie, ale przy okazji zapomnieli o dopilnowaniu jej zwyczajowego poziomu „gwiazdorskości”. W puli nazwisk z ostatniej serii jakąkolwiek rozpoznawalność miała dla mnie jedna osoba: pojawiający się zresztą w Midsomer po raz drugi Ace Bhatti. A jednak paru tych Brytoli kojarzę.
Z jednej strony cieszę się cholernie, że poznałam początki jednej z ważniejszych kryminalnych produkcji w dziejach współczesnej brytyjskiej telewizji i zarazem tytułu budzącego moją długotrwałą sympatię. Z drugiej trudno jest mi uciec od refleksji, że przez to w jakiś sposób zepsułam sobie tę epokę serialu, która wciągnęła mnie w temat. To nie jest tak, że stała się w moich oczach kompletnie gorsza. Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że pod tytułem Morderstwa w Midsomer przez lata wykrystalizował się nie jeden serial, ale dwa różne, toczące się w obrębie jednego uniwersum. I muszę przyznać: chyba bliższa mi stała się pierwsza z tych części. Którą zresztą nadal nadrabiam w telewizji. Przede mną pożegnanie z Troyem, stosunkowo krótka era sierżanta Dana Scotta, ślub Cully, wczesny Ben (który może jakimś cudem da się polubić), odejście Toma i Joyce…
Ciekawe, jak to będzie.
Nie, mnie się nigdy nie obił o uszy, nawet przelotnie. Cóż, po prostu nie moje klimaty, a kryminałów unikam, choć ten mógłby być całkiem inny. Jak mówisz, serial pełen wzlotów i upadków! Szkoda, że 23-cia zapowiada raczej serię tych drugich. Grunt, że wciąż masz co nadrabiać, a potem będziesz miała do czego wracać.
I jak zawsze bomba tekst 🙂
szkoda, ze komentujący nie lubi kryminałów – dobry kryminał czyli seria – Midsomer czy Agata Christie [ głównie książki} to kopalnia wiedzy o człowieku, o kulturze, historii Wielkiej Brytanii. Okraszona dawką subtelnego humoru. przykład
John Barnaby zapytany, czy adoptuje osła – odpowiada z poker face , że nie, bo już ma jednego, przy czym pokazuje na swojego „przybocznego”, który minę ma z kolei głupią.
midsomer murder można oglądać online za darmo- co robię non stop,na czym cierpią inne obowiązki.
Johna polubiłam, mimo że faktycznie przedstawiono mi go w niezbyt korzystnym świetle.
ale…od czego szare komórki….