Gdyby ktoś ponad rok temu powiedział mi, że ten zabawny brytyjski kryminał z dziwnymi zabójstwami na prowincji, który kiedyś czasem oglądałam, wpadnie z buta i wywróci moje popkulturalne życie do góry nogami, tobym nie uwierzyła. A jednak Morderstwa w Midsomer narobiły mi tam fikołków i przetasowań. W dodatku będąc bodaj pierwszym w moim życiu serialem oglądanym w dziwnej, nie zawsze chronologicznej kolejności, godnej rozpisania w stylu Jacka Gmocha – za co możemy podziękować licencjodawcom i krajowym telewizjom.
O moich perypetiach z Morderstwami opowiadałam już trochę w tekście Dwa światy w hrabstwie Midsomer, ale mały skrót najważniejszych informacji nikomu nie zaszkodzi. Produkcja realizowana od 1997 roku, aktualnie ma 24 serie. Dzieli się na dwie epoki – z pierwszym protagonistą, inspektorem Tomem Barnabym do końca serii 13. i z drugim, jego kuzynem inspektorem Johnem Barnabym od początku serii 14. do teraz. Zaczęłam swoją przygodę wraz z końcówką „starej” ery i większością „nowej”. W lipcu 2023 po raz pierwszy od dawna polska telewizja pokazała najstarsze odcinki, które postawiły całą moją percepcję serialu na głowie. W wyżej wspomnianym artykule spisałam swoje spostrzeżenia z serii 1-6. Dzisiaj skupię się na reszcie epoki Toma B., którą w międzyczasie zdążyłam obejrzeć.
Ze względu na mnogość polskich przekładów, w tekście będę się posługiwać oryginalnymi tytułami odcinków.
Seria 7. powitała nas… pożegnaniem. Otwierający ją epizod The Green Man jest zarazem ostatnim regularnym występem Gavina Troya, miłościwie panującego nam od początku sierżanta. Ten nieco nieogarnięty, skłonny do nieprzemyślanych ocen chłopaczek, przez sześć lat pod opieką inspektora dojrzał, nabrał doświadczenia i jest gotowy, by wyfrunąć z policyjnego gniazdka w Midsomer. Odcinek umiejętnie drapie widza po uczuciach, nie tylko za sprawą atmosfery nieuchronnego rozstania, ale również melancholii, wiążącej się z niektórymi wątkami prowadzonego śledztwa: starymi szkieletami odkrytymi w zawalonym tunelu i tytułowym człowiekiem z lasu, odludkiem o silnym przywiązaniu do przyrody. Piękny to finał dla midsomerskiego sierżanta numer jeden. Nie będę ukrywać, że przywiązałam się do Troya ponad miarę – zarówno za sprawą dobrze zarysowanej, pociesznej osobowości, jak i świetnego aktorstwa grającego go Daniela Casey. Toteż po seansie czułam się nieswojo. Zaspoilerowany mi przez internet fakt, że Gavin wróci jeszcze na „kameo” za pewien czas, jakoś wcale mnie nie pocieszał.
Mimo to starałam się mieć otwarty umysł (i serduszko) na jego następcę – którego od początku starano się projektować jako mocne przeciwieństwo Troya. Dan Scott jest przyjezdnym z Londynu, mało zachwyconym zesłaniem na prowincję. Pewny siebie, zbyt wyrywny, początkowo niezbyt posłuszny szefowi. No i, powołując się na słowa samego inspektora Barnaby’ego, niemal ślini się do każdego żeńskiego świadka. Może ciut przesadził, ale Scott z miejsca flirtujący ze wszystkim, co nosi spódniczkę, jest w pierwszych odcinkach z jego udziałem swoistym „running gagiem”. I przy okazji ciekawą odmianą, bo Troy w kwestiach damsko-męskich ożywił się dopiero niemal pod koniec swojego panowania. A nawet wtedy zachowywał się dość rozważnie. W podobnych sytuacjach Scott zazwyczaj idzie, jak po swoje.
Dużo miejsca poświęcam kwestii zmiany sierżanta, ale… Jakby nie patrzeć taka roszada w głównej obsadzie była sporym przełomem w serialu. Zwłaszcza że potem miała się okazać pierwszą z wielu.
Chciałam polubić Scotta. Pierwsze wrażenie zrobił na mnie świetne. I kurczę, grający go John Hopkins ma swój urok. Ale wtedy, pod koniec serii 7., wydarzył się odcinek The Straw Woman, a w nim wątek, którego nie byłam w stanie przetrawić. Ujmując rzecz bezspoilerowo: natura casanovy bierze górę nad zasadami, co w dalszej perspektywie doprowadza do czyjejś śmierci. Potężna bezmyślność Scotta momentalnie odebrała mi smak życia. Nie spodziewałam się takiego zachowania, a już zupełnie nie po kimś, kto przyjechał ze stolicy i sprawiał wrażenie dostatecznie doświadczonego zawodowo. Przy okazji ta sytuacja uświadomiła mi istnienie pewnej hipokryzji w anglojęzycznym fandomie Morderstw w Midsomer. Otóż część fanów próbuje przedstawiać Scotta nie jako sprawcę całego zajścia, lecz ofiarę. Że to była prawdziwa miłość, że po wszystkim miał takie straszne wyrzuty sumienia. Z kolei Troya za kilka niezbyt poprawnych politycznie, ale typowych dla epoki wyrażeń oraz dystans wobec osób homoseksualnych w początkowych seriach niektórzy chcieliby ukrzyżować. Mimo że jego postawa miała łagodną formę, niewpływającą na prowadzone śledztwa. No i Gavin nikogo nią nie zabił…
Po tym wszystkim, w serii 8., nie umiałam już w pełni zaakceptować Scotta. Choć utemperował flirciarskie zapędy, uznał zwierzchność Toma, ogólnie się ogarnął. Nie nienawidziłam go, potrafił nawet wzbudzić mój uśmiech, ale żeby tak polubić na sto procent? Nic z tego. Nawet wdzięk pana Hopkinsa nie pomógł. Przy oglądaniu próbowałam w półżartobliwy sposób odbić sobie za to rozczarowanie, wytykając Scottowi różne drobiazgi na zasadzie „Gavin Troy by nigdy czegoś takiego nie zrobił!”. Nie deptałby cennych kwiatów, nie waliłby latarką w szczury, nie piłby kawy bez wyjmowania łyżeczki… Ale mówiąc zupełnie poważnie, coś w tym jest. Dan bywał bardziej niż jego poprzednik skłonny chociażby do przemocy. Oczywiście w stonowanej formie, bo u inspektora Toma Barnaby’ego na zmianie nie ma takiego bicia. Z drugiej strony, jak słusznie zauważył mój kolega, Scott w tej transzy wreszcie dostał parę własnych cech, a nie tylko zbiór przeciwieństw odróżniających go od Troya. Stał się dowcipny (humorem czasem ocierającym się o czwartą ścianę) i zaradny w sposób wychodzący poza typowe ramy myślenia. Fajnie, chociaż nie zmieniło to mojego nastawienia do tej postaci.
Fabularnie seria 8. jest dla mnie pierwszą, która trochę zlewa mi się w jedno. Mimo wciąż naprawdę niezłych scenariuszy czuć lekkie zmęczenie materiału. Ale takie leciutkie. Nadal dobrze się ogląda, wszystko trzyma poziom i jest ten pokręcony midsomerski klimacik. Handel drogimi winami, być może podrobiony rękopis słynnej rapsodii, ludzie rzekomo obdarzeni szóstym zmysłem, rodzinna fabryka sosów – w jakim innym hrabstwie sprawy kryminalne mogłyby się kręcić wokół takich motywów? Tylko trochę ulatuje tak zwany efekt wow, dotąd niemal zawsze obecny. Może to była naturalna kolej rzeczy, wszak w tym momencie serial jest kręcony już ósmy rok. Okej, często brakuje oszałamiających zwrotów akcji, ale grunt, że reszta rozgrywa się wciąż „po bożemu”. Poziom utrzymują również świetne dialogi i zabawne sceny – pełne ciętego humoru, przecież tak istotnego dla nastroju Morderstw.
Początek serii 9. to kolejna poważna zmiana. Sierżant Scott… znika. Dosłownie. Na pytanie pana patologa, gdzie Dan się podział, inspektor Barnaby stwierdza, że jest na zwolnieniu lekarskim. I tyle. Już więcej o nim w serialu nie usłyszycie. Co się stało? Otóż Johnowi Hopkinsowi skończył się kontrakt. Produkcja liczyła, że go przedłuży – ale ze względu na niezbyt odpowiadające mu warunki stwierdził, że zrobi to tylko, jeśli dostanie podwyżkę. Jak można się domyślić, nie dostał. A ponieważ Tom Barnaby nie może pracować sam, scenarzyści dobierają mu szybko do pary jednego z posterunkowych, sympatycznego Bena Jonesa. Ludzie w fandomie lubią się nabijać, że inspektor przygarnął go jak pieska z ulicy, ale trochę tak to wyglądało. W ten sposób nastąpił jeszcze jeden istotny przełom w dziejach Morderstw w Midsomer. Albowiem Jones – który na oczach widzów wkrótce awansuje na sierżanta – okaże się potem najdłużej obecnym pomagierem w całym serialu, będąc nim przez siedem serii.
Ben po trosze łączy w sobie cechy Troya i Scotta. Podobnie jak pierwszy z nich jest miejscowym ze sporą znajomością lokalnych spraw, ale dłużej niż Gavin biegał jako mundurowy przy przestępstwach niższego szczebla. Tak samo jest posłuszny Tomowi, który trochę mu ojcuje. A z Danem łączy go powodzenie u pań, choć on nie zabiega o nie szczególnie. To chyba ten urok faceta z sąsiedztwa tak działa… Co poza tym? Ma walijskie korzenie tak jak grający go Jason Hughes. Jest prostym facetem i w dodatku z tego faktu dumnym – odczuwa moralną przewagę nad butnymi arystokratami. Łatwo nawiązuje kontakt z dziećmi i młodzieżą. Niby już tyle lat mieszka w Midsomer, a zawsze wydaje się być bardzo zaskoczony, kiedy podczas śledztwa natyka się na kolejny porąbany motyw. Właśnie ta przypadkowość jego reakcji, dziwienie się wielu rzeczom oraz zabawne miny w drugim planie dodają serialowi sporo smaku. Dopiero teraz, oglądając początki Bena w Morderstwach, naprawdę uświadomiłam sobie, jak wielką krzywdę zrobiono tej postaci w „nowej” erze – ale o tym przy innej okazji.
Od serii 9. twórcy zaczynają żonglować konwencjami fabularnymi. Jedne pomysły są lepsze, inne troszkę gorsze, ale przynajmniej udaje się uciec przez formulatywnością, niewątpliwie grożącą serialowi na tym etapie. Nie zawsze pierwszy trup musi się pojawić na początku – czasem czeka się na niego nawet pół odcinka! Last Year’s Model przyjmuje konwencję dramatu sądowego, częściowo opartego na retrospekcjach. W Picture of Innocence sam inspektor Barnaby zostaje wplątany w sprawę, a punktem wyjścia w The Silent Land jest przekonanie jego małżonki Joyce, że wracając nocą potrąciła człowieka. Ale niektóre motywy wciąż pozostają midsomerskie w klimacie – dziwne na pierwszy rzut oka, ale nie tak szalone w rozwinięciu. Rodzinny biznes z powiązaniami rodem ze sztuki Szekspira. Kilka pań dorabiających sobie pikantnym odgrywaniem ról. I… jak to, Jones był członkiem lokalnej loży masońskiej?! W efekcie serie 9. i 10. przynoszą parę świetnych odcinków, uznawanych przez fanów za jedne z najlepszych w całym serialu: The House in the Woods (z tytułowym opuszczonym domem i człowiekiem o mętnej tożsamości), Vixen’s Run (drążenie sprawy naturalnej śmierci w bogatej rodzinie odsłania wszystkie jej brudy), czy The Axeman Cometh (seks, dragi i rock).
Ten ostatni wpasowuje się w ciąg kolejnych wydarzeń przełomowych dla serialu, choć nie tak szokujących, jak zmiany sierżantów. We wspomnianym epizodzie poznajemy Simona Dixona – menadżera zespołu rockowego, który szybko zostaje chłopakiem, a następnie (już w serii 11.) mężem Cully, córki inspektora. Wręcz za szybko. Karkołomne tempo związku, brak rozwijania go na ekranie i Simon będący bohaterem raczej płaskim sprawiły, że większość widzów nie znosi tego wątku. Serio, Cully, mająca ciągoty do facetów charakternych, wybrała takiego miękiszona? Odcinek z ich ślubem w serii 11. pamiętany jest głównie z innego powodu. Z okazji tejże uroczystości na chwilę powraca nie kto inny, jak Gavin Troy we własnej osobie. Ten gościnny występ nie ma żadnego wpływu na fabułę, ale ileż radości dał on widowni! Choć tych, którzy próbowali łączyć Gavina i Cully w parę, ten powrót raczej doprowadził do rozpaczy. Zwłaszcza że seria 6. sygnalizowała ciągoty scenarzystów w tym kierunku, ale odejście z obsady odtwórcy roli sierżanta zdaje się wszystko zastopowało.
Milszym widowni niż Simon „dodatkiem” do głównej ekipy okazała się policjantka Gail Stephens, debiutująca w serii 10. i stopniowo coraz mocniej eksponowana. Podobnie jak Ben Jones na początku, zaczyna jeszcze jako mundurowa, by potem awansować. Wspomaga głównych bohaterów szeregiem praktycznych umiejętności: obsługą komputera, wdzięcznym dowcipem, wykręcaniem rąk agresywnym typkom, wiedzą na temat randkowania… Przydaje się w sprawach wymagających delikatności, otaczając troską zaangażowane w sprawę panie przy przekazywaniu złych wieści. Ogółem dodaje kryminalnej fabule kobiecą, sympatyczną perspektywę. Do tego świetnie uzupełniają się z Jonesem, tworząc razem zabawną młodą przeciwwagę dla „tatuśka” Barnaby’ego.
Niestety w serii 11. wydarza się odcinek Left for Dead. Pierwszy naprawdę nieudany. Późno się takowy trafił, bo wcześniejsze 61 epizodów, mimo zróżnicowanego poziomu, nie zawodziło. Ale stało się. Choć dopiero finał psuje fabułę. Rozwiązanie intrygi jest naciągane i to nie w sposób, kiedy poświęca się trochę realizmu na rzecz atrakcyjniejszej akcji. Geneza zbrodni przypomina bardziej popłuczynę po horrorze niż dramat, na jaki próbuje pozować, dodając sprawie ckliwą historię. W tych okolicznościach wydarzenia odcinka byłyby całkiem niemożliwe i tyle, a obudowanie tego melodramatyczną otoczką nie zrobi wrażenia na fanach serialu przesiąkniętego dewiacjami wszelkimi! Przynajmniej w teorii, bo w praktyce niestety niektórzy dzięki wspomnianemu emocjonalnemu zagraniu łyknęli całość bez popijania.
W tym momencie nasuwa mi się pewna refleksja. Że opisywane parę akapitów wyżej, wyczuwalne w serii 8. zmęczenie materiału znika na chwilę w serii 9., by potem delikatnie ćmić się w tle już do końca epoki Toma Barnaby’ego. Oczywiście nie jest tak, że serial zepsuł się dokumentnie, bo wtopy pokroju Left for Dead już się nie trafiły. Ale serie 1-6 jednak mocniej mnie angażowały. Może to przez stylizację, teraz ciut intensywniejszą? Zaczyna istnieć coraz silniej słynny, (stereo)typowo wiązany z Morderstwami w Midsomer trop efektownych metod zabijania. Ale dzieje się to jeszcze bez przesady. Nawet dziwnie przeprowadzone zabójstwa mają sens w kontekście. Coś pokazują, do czegoś nawiązują, w jakiś konkretny sposób upokorzają ofiarę. Paradoksalnie zdarzają się też sytuacje odwrotne – banalna metoda, dająca dużo krwawsze efekty niźli w rzeczywistości (jak zabójstwo rozbitą butelką w Not in My Backyard).
Nadal mamy pod dostatkiem humoru. Dla kontrastu wciąż trafiają się autentycznie mocne momenty, chociażby w odcinku Death in a Chocolate Box w serii 10. Lekko odświeżono ścieżkę dźwiękową, wprowadzając nowe kompozycje Jima Parkera. Równie świetne, co te pierwsze, ale niestety w przeciwieństwie do nich nigdy niewydane na regularnym albumie. Zachowany pozostaje wiejski klimat, roztaczający w miejscach akcji pozory sielskiego spokoju. Jest sporo udanych odcinków. Wśród nich Secrets and Spies z serii 12., czyli pierwszy epizod Morderstw w Midsomer, jaki kiedykolwiek widziałam, oglądany wieki temu na 13 Ulicy dla grającego w nim Petera Davisona.
Skoro o aktorach mowa – na gościnne występy wciąż wpada do serialu mnóstwo gwiazd. By wymienić tylko część z nich: George Baker, Siân Phillips, Danny Webb, Phil Davis, Paul Freeman, Peter Capaldi, Stuart Wilson, James Fox… Jest też Olivia Colman, jeszcze zanim stała się znana. Twórcy nie ograniczają się do nazwisk z UK – świetną rolę zaliczył Holender Jeroen Krabbé. W dodatku zabawa konwencją następuje i na tym polu. Medalista olimpijski Steve Redgrave pojawia się jako łowca sportowych talentów, a piosenkarka Suzi Quatro wcieliła się w wokalistkę kapeli rockowej.
Jedyne, co mnie tu boli, to postępujący pod koniec ery Toma B. recykling aktorów gościnnych ze wczesnych odcinków. W czasach premiery nie tak rażący, bo nowe serie wychodziły raz na rok, ale przy oglądaniu całości ciągiem potrafi zakłuć w oczy. Zwłaszcza w przypadku osób rozpoznawalnych, wracających po ledwie dwóch albo trzech latach. To inna sytuacja, niż zdublowanie po dekadzie kogoś, kto był w pierwszych epizodach. Czułam się traktowana trochę jak debil, widząc w nowej roli wyrazistego aktora lub kogoś, kto jako swoja poprzednia postać został zabity. Lecz tu też trafił się zwrot akcji: para aktorów grających w serii 1. powraca i dziwność sytuacji jest zaznaczona w fabule, jako że ich postacie wtedy zginęły. Okazuje się, że to krewni tamtych. Być może ta zagrywka nastąpiła, bo oryginalni bohaterowie stali się popularni wśród widzów i nie sposób było inaczej do nich powrócić.
Wszystko jednak musi mieć swój koniec. John Nettles, grający Toma Barnaby’ego od niemal trzynastu lat, postanowił zrezygnować z roli. Normalnie oznaczałoby to zakończenie produkcji, ale twórcy zamiast tego dokonali rzeczy dość karkołomnej. W pożegnalnej serii 13. poznajemy wspominanego na początku tego tekstu młodszego kuzyna Toma, Johna, również inspektora policji. Podobnie bystrego, dodatkowo obdarzonego ciętym językiem i specyficzną przenikliwością. Warto wspomnieć, że znów mamy tu powtórzonego gościnnego aktora, bo grający Johna Neil Dudgeon pojawił się jako inna postać w serii 4. Mija kilka odcinków i docieramy do tego finałowego, Fit for Murder. Pożegnanie z Tomem znów uderza w autentycznie czułe tony, niczym za czasów dawniejszych. Inspektor w obliczu nadchodzących urodzin mierzy się z własną śmiertelnością, jako że jego ojciec zmarł, będąc w tym samym wieku. Po rozwiązanej sprawie, podczas przyjęcia informuje rodzinę oraz przyjaciół o przejściu na emeryturę. Dziękuje patologowi, doktorowi Bullardowi za współpracę, przytula wzruszonego Bena i symbolicznie przekazuje pałeczkę kuzynowi…
Oczywiście pod warunkiem, że oglądacie ten odcinek w jego pierwotnej formie. Bo z niejasnych przyczyn funkcjonuje on w dwóch wersjach – z pełną finałową sceną oraz z wyciętą częścią o emeryturze. Taka kastracja pożegnania z dotychczasowym wieloletnim protagonistą jest jakąś kpiną, ograbiającą cały odcinek z głębi. I niestety, taką zdekapitowaną formą finału oberwali wszyscy polscy widzowie śledzący ostatnie emisje. Niezależnie od tego, na którym kanale.
Pierwsza era Morderstw w Midsomer, mimo pewnego zużywania się formuły pod jej koniec, okazała się niezwykłą przygodą. Przykładem serialu, którego różne aspekty – od dużych rzeczy aż po detale – są wyjątkowo spójne w tworzeniu niepowtarzalnego klimatu świata przedstawionego. Pokazem niezwykłej, samoświadomej stylizacji, jednocześnie przesiąkniętej staroświecką brytyjskością i szokującymi motywami. Obejrzenie tej części Morderstw zajęło mi rok, a po wszystkim… no nie ukrywam, odczuwałam melancholię. Teraz stawało przede mną kolejne wyzwanie – ponowne zmierzenie się z początkami „nowej” ery, tym razem ze znajomością całej „starej”, a nie jedynie jej części. Czy znów będę przerażona różnicami? Za czas jakiś opiszę to w kolejnym tekście.