
Chris Ware osadził mnie w sposób totalny. Nie tylko swoim komiksem, który nareszcie oficjalnie prezentuje go, utytułowanego autora światowego formatu, polskiemu czytelnikowi. Prezentuje przy tym dość przewrotnie, bo Rusty’ego chronologicznie poprzedzają Jimmy Corrigan oraz Building Stories – dzieła, które nawet przy pobieżnym rozeznaniu opartym na materiałach wydawniczych i recenzjach robią gigantyczne wrażenie innowacyjnością w podejściu do komiksowego medium. Ale gdy się do tego posłucha odpowiedzi, jakich autor udziela tym, którzy z całą życzliwością biorą go na spytki, gdy się obejrzy część tych pochodzących z przestrzeni kilkudziesięciu lat wywiadów, szybko staje się jasne, że to nie tylko o sztukę komiksu chodzi, a o ciągłą próbę uchwycenia życia, ruchomych i ryzykownych granic czucia i współodczuwania.
Tak, oglądanie rozmów z Chrisem dostarczyło mi mnóstwa materiału uzupełniającego wrażenia z lektury Rusty’ego. Jednak odpalałem jedną po drugiej nie tyle z rosnącej dociekliwości, co z sympatii, jaką natychmiastowo wzbudził we mnie ten człowiek o rysach uparcie kojarzących mi się z Woodym Harrelsonem. Po prostu przedłużałem, przedłużałem znów i znów tę namiastkę bezpośredniego kontaktu, przytakując wewnętrznie wypowiedziom, rozbrojony skromnością, spokojem, szczerością, ludzkim ładunkiem stojącym u podstaw Ware’owskich poszukiwań wyrazu-obrazu, orientacyjnej legendy dla mapy życia człowieka.
Tak, zdaję sobie sprawę, że powtórzyłem przed chwilą w nieco innym kształcie treść, jaka domyka pierwszy akapit. Ware osadził mnie totalnie (tak, tu też powtarzam) pośród wyobrażenia ogromu współrzędnych, które stwarzamy z każdą chwilą swojego życia, a powtarzamy i przetwarzamy przy udziale pamięci i wyobraźni. Podstawowa, ogólnodostępna, nieubłaganie niepokorna mechanika doznań potrafiących obezwładnić nagle, przewlekle, trwale. W każdej z postaci w Rustym Brownie uruchamiają ją różne impulsy, modulują różne charaktery, ale każdą z nich ostatecznie prowadzi do niezmapowanych białych plam samotności.

Tych postaci autor przedstawia nam siedem i chociaż tytuł sugeruje pierwszoplanowość jednej z nich, to nawet wstęp nie należy w całości do niej. Pulchny ośmiolatek Rusty, pociągający nosem klasowy dziwoląg z siekaczami godnymi świstaka, miłośnik komiksów, rysowania i Supergirl tęskniący za jakąś własną supermocą, zostaje odwieziony pewnego śnieżnego poranka do szkoły przez swojego tatę, Woody’ego Browna, który uczy tam literatury w starszych klasach. Do jednej z nich uczęszcza Jordan Lint, szkolny watażka, który woli, aby zwracano się do niego Jason i akurat na dzień dobry znęca się nad Rustym. Zanim zaczną się lekcje, śladem Joanny Cole, wychowawczyni Rusty’ego, trafiamy do pokoju nauczycielskiego, gdzie pojawia się nauczyciel plastyki – Pan Ware, do którego kadra zwraca się Chris. Grono bohaterów uzupełnia dwójka będących rodzeństwem uczniów, dla których to pierwszy dzień w nowej szkole po przeprowadzce z innego stanu – Alice trafia do klasy Jordana/Jasona, Gacek zaś jest równolatkiem Rusty’ego. Szkolna rutyna wymusza na bohaterach ogólny poziom samodyscypliny w zachowaniu, ale nie zapobiega osaczeniu ich przez własne myśli i wzmacnia jedynie poczucie bezradności oraz izolacji.
W tej części komiksu najmocniej wyrażają to losy dwóch rodzinnych par – ojca i syna Brownów oraz Alice i Gacka. Dodatkowo ich wątki do pewnego momentu biegną równolegle w dwóch niezależnych partiach na tej samej stronie (rodzeństwo dostaje wąski pasek kadrów biegnący dołem strony). Typowe szkolne sytuacje – mijanki na korytarzach, tryb wyłączenia podczas lekcji, tymczasowy azyl w kabinie toalety, wybadywanie „nowych”, chwila wolności podczas przerwy – nie ma mowy, żeby nie poczuć się blisko własnych wspomnień oraz bohaterów i to często w naprawdę niechciany, niezręczny sposób. Swoje pięć minut w tej symultanie dostaje też Pan Ware, za to pozostałe rozdziały skupiają się już kolejno na Panu Brownie, Jordanie/Jasonie i Joannie. Każda część inaczej radzi sobie z rozpiętością czasową, odsłania inne motywy osobistych traum, prezentuje inne doznanie straty i jej maskowanie. Wszystko podkreśla indywidualność charakterów, odrębność przeżyć, osobistą wyporność względem dokonanych wyborów, które wraz z czasem obrastają w wątpliwości, owocują poczuciem winy, gaszą chęć życia.
Nie znajdziecie tutaj żadnych kuriozalnych przypadków psychiatrycznych odchyleń. Tym, co sprawiło, że te historie wnikały we mnie nieustępliwie i przytłaczająco, jest obecna w nich zdolność uchwycenia lęków dzieciństwa oraz dojrzewania i owej niepozorności trybu spowszednienia, nabierającego kształtów widma życiowego wyczerpania. I znów niemal już odruchowo chciałbym zastrzec – z każdym przypadkiem odbywa się to na nowo i nie da się na to przygotować na podstawie życiorysu poprzedzającego nadchodzący. A pomiędzy nimi przyda się przynajmniej parę głębokich oddechów.

I tak Woody Brown wraca do młodzieńczych marzeń o karierze pisarza, wciągając za sobą czytelnika w treść opowiadania sci-fi, które samo w sobie jest studium psychicznego rozpadu, do mozołu pracy w redakcji gazety oraz do obiektu ślepego i niszczącego poczucie godności uczucia. Z Jordanem przeżywamy całe jego życie trudnego (nie bez powodu) dzieciaka z bogatego domu, nawróconego rockowego buntownika i wirażki, który jednak ani w Bogu, ani w kolejnych małżeństwach, ani w potomstwie nie znajduje potwierdzenia wartości własnych starań. Joanna od lat doskonali grę na banjo, wypieka babeczki oraz w niewiadomym celu wertuje gazetowe archiwa, a wszystko to z niezłomnością równą tej, jaka pomagała jej znieść rasistowskie zachowania i samotnie opiekować się matką, wciąż daleką od okazywania córce miłości. Przynajmniej tej córce.
Ware poszczególne części Rusty’ego tworzył na przestrzeni osiemnastu lat, czego skrupulatny wykaz przedstawił na tylnej wyklejce komiksu. Na obwolucie z kolei zamieścił spis treści w formie nadającej całości charakter programu realizowanej audycji, gdzie każdy rozdział opatrzony został streszczającą fabułę zapowiedzią i kolejno określony gatunkowo jako komedia, western, science-fiction i dramat. I nie jest to tylko dezorientujący żart, a część bardzo rozbudowanej kompozycji, która nie pozwala zamknąć komiksu z uproszczonym katartycznie podsumowaniem „Smutno było, ale się skończyło!”.
Obwoluta i wyklejki mieszczą dużo więcej niespodzianek – krzyżówkę, zagadki, quiz… Wszystkie stanowią autorskie komentarze, którymi Ware zastrzega, że wobec fenomenu życia jako osobniczego i społecznego procesu nie jesteśmy zdolni do triumfującej, wyimaginowanej „Pełni”, że logika nie rozstrzygnie wszystkich wątpliwości, że tymczasowość, momentalność, migawkowość zmysłowych i emocjonalnych wrażeń to część składników niewiadomego spoiwa, a my jesteśmy pełni niewiadomych szczelin. I czuję całym dostępnym sobą, że w ujęciu Ware’a nie chodzi o sam fakt rozpoznania szczeliny, a o chwilę wstrzyknięcia, wniknięcia w nią spoiwa, które nagle odsłania jej przekrojowy bieg, niekoniecznie w pełni.

Rozpędziłem się w tym obrazowaniu, ale mam dla niego wyjaśnienie – chodzi o „przekrój” właśnie, zmienioną perspektywę, do której prowokuje optyczna sztuczka, jedno z mikro zadań zamieszczonych na rzeczonej obwolucie. Poza bezpośrednim wyzwoleniem abstrakcyjno-absurdalnego myślenia, każe inaczej spojrzeć na część zabiegów graficznych Ware’a, szczególnie tych wykorzystujących figurę koła jako odpowiednika kropki/punktu. Przebieg i konsekwencje gry w „połącz kropki” autor przedstawił zresztą pod koniec pierwszego rozdziału. Tak, to wszystko i dużo więcej interpretacyjnie „wywrotowego” materiału zawiera sama wąska zakładka obwoluty zapełniona pismem w formacie sprawdzonym jako skutecznie zniechęcający do zapoznania się z chytrymi warunkami umowy na dole podsuwanej do podpisu strony. Jeśli przy lekturze cenicie sobie komfort wzrokowy, to do Rusty’ego zalecam lupę.
Przyda wam się ona nie tylko do przestudiowania obwoluty, do której jeszcze wrócę. Kadrowanie Ware’a narzuca podział strony na regularne komórki, które potem dzielą się równie regularnie na mniejsze i mniejsze i tak do ścianki o długości około 0,5 cm (tych nie ma wiele, ale klateczek wyższych zaledwie o jeden stopień podziału jest naprawdę sporo). Skutkiem jest wrażenie jednoczesnego ładu i rozproszenia, ornamentu i mozaiki, poklatkowego montażu i migawkowych ujęć. Opisanie zakresu obmyślonych i wykorzystanych przez autora sposobów na oddanie tempa, wielowątkowości, całej wymowności relacji i poszczególnych perspektyw wymagałoby osobnej monografii. Ware w pytaniach o technikę narracji podkreśla, że klucz widzi w kompozycji kadrów, ale to znów coś więcej niż geometryczne wyczucie do rozmieszczania elementów. To język nieprzekładalny na inne medium – język komiksu i zarazem osobisty język Ware’a.
Podzielam przy tym generalne opinie na jego temat – że jest autentyczny, wnikliwy, bezpretensjonalny i uczciwy w prezentacji niedającej jednak podstaw do radosnych wniosków na temat życia. Z drugiej strony przypisuje mu się chłód i jednowymiarowo depresyjny ton. Dużo w tym zapewne i samego autora, który ocenia siebie jako „half-empty guy”, a o szczęściu mówi, że jest przeceniane w ujęciu publicznym. Osadzenie akcji (lata 70., Nebraska, Omaha) i typ wycofanego bohatera dziecięcego bezpośrednio odnoszą się do faktów z życia artysty. Niezależnie od charakterologicznych uwarunkowań, Rusty Brown w pełni wyraża sens artystycznej postawy Ware’a, jaka wyłania się z jego słów „Nie próbuję nikogo przygnębić, próbuję tylko przedstawić moje wrażenie tego, jak to jest być żywym” (chętnych do zapoznania się z większą partią wypowiedzi autora odsyłam do źródła).

Ważną częścią tego przedstawienia są zabiegi nawiązujące do techniki pałacu pamięci, czego graficzne przykłady mieszczą się również na obwolucie (oto i obiecany powrót). Te cztery „mapy” odpowiadają poszczególnym rozdziałom i na równi z ich zawartością dowodzą, że – znów przywołam samego autora – „Pages aren’t big enough”, że niemożliwością jest wyrazić komuś wszystko, co się na nas składa, a sobie uświadomić wszystko, co zdołaliśmy pomieścić; niemożliwością rozwikłanie wszystkich dróg, jakimi dochodzi do eliminacji lub wypromowania fragmentów pamięci. W doznanie tego przerostu dziwu istnienia Chris Ware potrafi zaangażować bezstronnie i wszechstronnie. Jest to czyste. Może się zdawać podejrzanie, krępująco, zaskakująco nagie, ale podstawowo jest czyste.
Specyficzność sedna tego obnażania oddaje scena zajęć z rysunku, gdzie Pan Ware, trzymając w dłoni jabłko, przybiera rozmaite pozycje i każe uczniom uchwycić ruch, nie formę. Oczywiście następujący później zapis myśli (czyich? Ware’a narysowanego czy rzeczywistego?) i sekwencja dostrzeżonych z nietypowej pozycji obrazów tylko potwierdza niejednoznaczność całej sceny. Podobny ruch, puls, jakkolwiek nazwać tę jakość w odniesieniu do przepływu życia, wyczuwa się przez całą rozciągłość Rusty’ego, choć wcale nie jest to oczywiste od razu. Tym bardziej staje się odczuwalne przy kolejnych kontaktach.
Co ja wam jeszcze mogę dodać? Praktycznego, a nie tylko przeciągającego moje próby oddania rozpiętości siły artykulacji graficznej Ware’a. Coś o samej formie właśnie, o tzw. kresce? Prosta, powściągliwa, staranna… Tak, czysta. Kolory podobnie funkcjonalne. Wszystko w moim odczuciu nierozerwalne, nieodzowne, spójne, co nie znaczy, że tworzy łatwy do zwymiarowania monolit. Strukturę tych delikatnych powiązań między wszystkimi elementami dzieła zapowiadają jedne z jego pierwszych stron, zapełnione przez płatki śniegu wraz z opisem sposobu ich powstawania. W tym przywołanym na koniec otwarciu Rusty’ego ujawnia się część artystycznego credo Ware’a, a sposób, w jaki autor odwołuje się do tej sceny w dalszej części komiksu, nie pozwala traktować jej jedynie jako banalnego, zużytego poetycko obrazu.

Na nieocenionej obwolucie znajduje się też zapowiedź potwierdzająca zasadność rozciągniętego na dwie ostatnie strony napisu „antrakt”. Nie wiadomo, ile lat zajmie autorowi dokończenie tak otwartej historii, ale nawet gdyby ta zapowiedź okazała się tylko jednym z elementów metaforyzującej strategii Ware’a, zaproszeniem do samodzielnego dopowiadania historii Rusty’ego, Alice, Gacka i innych, to przyjmuję je bez wahania. Jeżeli gustujecie w twórczości Adriana Tomine’a, jeżeli wywarł na was wrażenie Cornelius Marca Toricesa, Ware i jego propozycja „literatury perceptualnej” jest na liście lektur obowiązkowych. Jeżeli nie stronicie od nietypowych, wymagających w formie, a przy tym emocjonalnie szczerych i niekoniecznie wygodnych lektur oprowadzających po obszarach ludzkiej samotności pośród innych i sam na sam ze sobą – Rusty Brown to odpowiedni atlas.
Wydawnictwu Centrala serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Rusty Brown
Wydawnictwo: Centrala
Scenariusz i rysunki: Chris Ware
Tłumaczenie: Hubert Brychczyński, Julia Rauhut
Typ: komiks
Gatunek: obyczajowy
Data premiery: 11.10.2023
Liczba stron: 360
ISBN: 97883668520202