
Rachunek sumienia z popkultury sobie robię. Nie jestem i chyba nigdy nie byłem szczególnym fanem wielkich, rozbudowanych światów, których dzieje (a przynajmniej ich główny nurt) opisywane są we względnie zamkniętej formie. Nigdy nie wsiąkłem w piaski Diuny Herberta, Pieśń lodu i ognia mogłaby dla mnie właściwie nie istnieć, a Gwiezdne wojny i Władca Pierścieni w moim mentalnym zbiorze franczyz może i są, ale leżą gdzieś w metaforycznym, zakurzonym pudle na strychu. Mój attention span jest bowiem krótszy od czasu połowicznego rozpadu Polonu-218, skupić się nie potrafię. Rozumiem jednak, jak fajne może być zatopienie się w dłuższej fabule tego typu i to właśnie Hickman w Na wschód od zachodu pomógł mi to zajarzyć.
Rok trzeci jest również rokiem ostatnim. Wszystkie pionki rozstawiane do tej pory pieczołowicie na wielokątnej i wielowarstwowej szachownicy porzucają delikatne trącanie się na rzecz bardziej bezpośredniej, dzikiej destrukcji. Mściwy cyber-Strażnik neo-Teksasu dostaje powody do intensyfikacji wendetty, mistyczne Proroctwo robi fikołka i po wylądowaniu od razu galopuje w kierunku armagedonu, szczwany lider Konfederacji (nie, nie tej) wyciąga wszystkie asy z niesamowicie pojemnych rękawów, a trzej Jeźdźcy Apokalipsy wciąż udają, że mają w tej historii jakieś znaczenie. Podsumowanie w ten skrótowy sposób całej fabuły zajęłoby mi chyba z pięć akapitów, tak srogo się w tym tomie odwala. Wystarczy wam wiedzieć jedno: nadszedł czas wojny.

Pisząc o Roku pierwszym troszeczkę narzekałem na ślimacze tempo narracji. O ile drugi tom podkręcił ją do rozsądnych poziomów, to przy zakończeniu wszystkie wątki spadają ze skarpy z prędkością graniczną. Brzmi jak zarzut? Całkiem słusznie, ale i nie. Jestem w stanie przystać na taką nagłą eskalacje, bo Hickman wyraźnie nas na nią wcześniej przygotował. W wielu aspektach eksplozja tak natężonych napięć wydaje się naturalna. Trudno mi jednak nie czuć pewnego niedosytu.
Może to umyślny wątek anty-religijny, może jakaś mądrość w stylu „jebać predestynacje”, ale cała chryja z apokalipsą, Wybrańcami i Babilonem schodzi tu na dalszy plan, a konflikt Śmierci z byłymi kolegami po fachu pozostaje na stopie osobistej, bez większego wpływu na resztę świata. Trochę to dziwne, mamy bowiem tę Apokalipsę w tytule od samego początku, a ostatecznie okazuje się ona tłem do polityczno-militarnego dramatu sci-fi skupionego na relacjach między postaciami. Choć wiele nitek fabuły prowadzi do naturalnych konkluzji, spora część wydaje się być ucięta przypadkowymi zwrotami akcji.

Nie mogę mimo to napisać, że Rok trzeci mnie rozczarował. Oczekiwania miałem spore, wczułem się mocno w ten fascynujący, futurystyczny western i zawiłą sieć koneksji. Bohaterowie, choć często nieco zbyt archetypiczni, przyciągnęli mnie wyrazistością i konkretnymi motywacjami. Tak obiektywnie – na ile to w ogóle możliwe – dostrzegam wymienione wcześniej zgrzyty i pośpiech, ale w spektrum moich własnych odczuć nikną one w ogromie podziwu dla Hickmana. W każdej zbyt skrótowej decyzji udało mi się znaleźć jakąś wartość. Śmierć z Babilonem odwrócili się od wojenek, by mówić nam o rodzicielstwie. Losy Unii pokazują, że nie ma sensu brać się za międzynarodowy rozpierdziel, gdy ma się burdel na własnym podwórku. Od prezydenta Chamberlaina możemy za to nauczyć się o tym, jak bardzo tkające nasz los Norny mogą mieć wyjebane na perfekcyjne, makiaweliczne knowania, jeśli popełnimy jeden, malutki – choć oczywisty dla każdego czytelnika – błąd. Nawet pozornie wymuszone konkluzje miały tu dla mnie jakiś sens.
W dalszym ciągu absolutnie nie ma sensu dla mnie obecność Nicka Dragotty w roli jedynego rysownika tej serii. Fakt, fabularnie nie jest idealnie, ale warstwa graficzna jest od samego początku aspektem, który musiałem nauczyć się aktywnie ignorować. Jakimś cudem mi się to udało. Niepojęte są dla mnie powszechne zachwyty nad ilustracjami. Przyznam, sekwencyjność jest tu sprawna, tła i design technologii momentami robią wrażenie, kolory (głównie przeróżne czerwienie) są mega, ale to ostatnie jest zasługą Franka Martina. Co z tego, skoro prawie każde ujęcie ryja w tym komiksie wybijało mnie z immersji? Zupełnie jakby podczas głębokiej medytacji na wzgórzu trawą zieloną pokrytym ktoś strzelił by mi do nosa z procy pociskiem fekalnym. Tak, narzekam na to przy każdym tomie i tak, jestem w tym narzekaniu (najwyraźniej) raczej osamotniony. Boli mnie zwyczajnie wyobrażenie tego, jak cudowna ta seria mogła by być, gdyby za jej warstwę wizualną nie był odpowiedzialny człowiek z kuriozalną, artystyczną formą prozopometamorfopsji.

Pewnie myśleliście, że już zapomniałem o myśli ze wstępu, ale cały tekst służy właściwie za jej wyjaśnienie. Niby z jednej strony przerasta mnie chłonięcie franczyz w dużych porcjach, niby szybko się nudzę jednym settingiem, a tu wszelkie moje zarzuty sprowadzają się znowu – poza hejtowaniem Dragotty – do jednego sentymentu: chciałbym mieć okazję spędzić więcej czasu w stworzonym przez Hickmana świecie. Od politycznych intryg, przez niuanse ekonomiczne i religijne, po osobiste relacje: wszystko tu zrealizowano na jakieś osiemdziesiąt procent. Czasem mniej. Gdyby tę samą fabułę rozpisać na trzy książki o podobnej ilości stron, efekt byłby powalający. W obecnej, nieco okrojonej postaci, całokształt Na wschód od zachodu wypada nieco jak jedynie zadowalające, kapkę oszczędne streszczenie genialnej epopei.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Na wschód od zachodu: Apokalipsa – rok trzeci
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: Jonathan Hickman
Rysunki: Nick Dragotta, Frank Martin
Tłumaczenie: Marek Starosta
Gatunek: western, science-fiction, fantasy
Data premiery: 12.12.2023
Liczba stron: 512
ISBN: 978-83-67571-25-8