
Za pośrednictwem braci Solano wysłuchałem nie tak dawno paru małomiasteczkowych gawęd z Brazylii, opiewających nostalgicznie i na prostą nutę mikroklimat niepowszedniej powszedniości, by teraz móc zestawić je z materiałem również brazylijskim i o niby podobnym, anegdotycznym rodowodzie, a pozostawiającym pośród jakże innych wrażeń. Jefferson Costa w Różannie, uprzęży, młynie oraz innych historiach poruszająco odtwarza bieg korzeni swojego drzewa genealogicznego i dowodzi naturalnej oraz symbolicznej siły nasionka.
Widno, iże tamok w Brazyleji onego czasu jeno wspominki po bańdyckich cangaçeiros ostały, co nie znaczywszy iże łatwie sie żyło. A tako to i dwa bajtle wonczas porastały, nica o sie nawzajemno nie wiedziawszy, boć i karwas drogi ich chałupy dzielił, jedno chopiec – Marin’, drugie dziewczynina – Vaninha, obadwa jakowyś dryg do abecadła mający. Chopca ociec był Antôin, Piękniś go wołali, co zatracił pszy młynie robote, dziewczyniny za to Ciemny Zeca, co wszytki dobytek na auto pomieniał. Matule zaś oba bajtle mieli rozumne i cierpliwe, jako wszendy tam, dzie kobitom trza chopów pomyślunek reperować. Jeno coby ze szkołów wiencyj skorzystać, trza by pieniądzów nastarczyć, a to przeca z ziemi nie porośnie, a znowuż tego, co porośnie, to i nierzadko mało, coby wszytkie bębny napchać, bo i Marinowi, i Vaninhi braciaków i siostrul nie zbrakowało…

Taką to stylizację na czas streszczenia fabuły Różanny… pozwoliłem sobie poczynić oczarowany językiem dialogów spolszczonych przez Jakuba Jankowskiego, który z kolei sam próbował oddać jak najlepiej specyfikę potocznej mowy brazylijsko portugalskiej z uwzględnieniem różnic regionalnych, zniekształceń fonetycznych, itepe, o czym zresztą sam z pasją napisał w poprzedzającym pierwszą planszę komiksu tekście „Od tłumacza”. Tam również wyraził nadzieję, że i czytelnikom udzieli się ów język, a ja całym swoim rozradowanym słowolubnym jestestwem potwierdzam, że udziela się on wielce, mnogo i z przytupem uszu (ach, ten placek, co się po Leśmianowsku „plackuje”!) tudzież głębokim rozczuleniem (była kiedyś i mnie pora „nynać”…). Praca tłumacza pozwoliła fantastycznie uwydatnić i tę część potrzeby „ocalania/scalania”, którą przepełniony jest komiks Jeffersona Costy.
Bowiem finalnie to więcej niż zarys losów rodziców i dziadków autora (a i najstarszych staroszków w osobach pradziadków się tam żywotnie przywołuje), jaki wyłania się z fragmentów składających się na tytułowe „inne historie”. Ich nagromadzenie dość przewrotnie uwydatnia wagę wydarzeń, do których odnoszą się pozostałe trzy słowa, oznaczając ważne punkty w pokoleniowych perypetiach. Przewrotnie, gdyż gdyby nie tytuł, łatwo można by je zbagatelizować kosztem innych. Ich bardzo osobiste znaczenie odsłania się stopniowo w trakcie pchania przysłowiowej biedy, z przystankami pośród zwątpień i zawodów, ale ostatecznie w kierunku nadziei.
Którejkolwiek części tytułu by nie dotyczyły, wszystkie wydarzenia są zarazem prozaiczne i magiczne. Wnikają do wnętrza, moszcząc się błyskawicznie pośród naszych wspomnień między innymi dzięki bezbłędnie uchwyconej perspektywie dziecięcego uczestnictwa w świecie. I nie ma znaczenia, że odbywają się na terenach Nordeste, czyli północno-wschodniej części Brazylii, a ich ramy czasowe obejmują lata 1955-1985. Sceny wygłupów, pracy, nieświadomego włączania się w cykl życia i niezrozumiały, ale przejmujący wymiar rytuału („zamawianie” choroby, obrzędy żałobne), odkrywanie reguł świata dorosłych i wszechwładności pieniądza (dostęp do edukacji) – to wszystko toczy się wartko bez postojów na objaśnienia, poukładanej chronologii i często bez ostrzeżeń o zmianie narratora prowadzącego czy miejsca akcji (doceniam szczególnie klamrę narracyjną, której domknięcie należy wprost nazwać „sceną po napisach końcowych”).

Tak, Różanna… jest przykładem śmiałego nura w skłębiony nurt cudzych pamięci, skąd wynurzyć się można z poczuciem wyczerpującego bezdechu i zyskanej po nim przełomowej siły życiowej (dodatkowe uzasadnienie tego porównania znajdziecie w dalszym ciągu recenzji). Tajemnicą Costy pozostanie, co prowadziło go tak pokrętną drogą przez historię trzech pokoleń jego rodziny, ale dla mnie to dowód takiej intymnej epifanii, jakiej należy życzyć każdemu, w kim zrodzi się pytanie „Skąd ja jestem?”, pociągając za sobą kolejne. Costa nie dał się im przytłoczyć, a przy tym nie naruszył ich nieprzewidywalnej natury, nie uładził, wskazując subtelnie na to, że ta obawa, potrzeba, zew są nam wspólne. A wychodząc im naprzeciw, nie jesteśmy sami.
Ten łatwy do spłycenia wniosek w wywodzie Costy poprzedzają pełne prawdy sceny o samotnym, cichym mierzeniu się z uczuciami. W naturalny sposób są one związane bardziej z pokoleniem rodziców – tęsknota i niepewność Cotii, matki Vaninhi, męskie poczucie porażki Zecy i Antôina to oszczędnie ujęte dramaty, w których bez dodatkowych słownych komentarzy żywo objawiają się drogi kształtowania charakterów i tworzenia, chcąc nie chcąc, wspólnej puli doświadczeń. Część tego procesu Costa bezbłędnie uchwycił w scenie domowej „lekcji przyrody”, gdzie wnuki przynoszą dziadkowi różne owady, tylko Vaninha wraca bez żadnego „eksponatu”. Jeden kadr, odsyłający nas do wspomnienia dziadka, załatwia sprawę konsekwencji możliwej kary za „nieodrobienie zadania”.
Z Vaninhą wiąże się też najbardziej oniryczna, rozłożona na fragmenty scena, w której opleciona przez gigantyczną pijawkę dziewczynka topiąc się, rozmawia z młodszą sobą o „pamięci zbiorowej” i słyszy pytanie o „polubienie się z możliwością śmierci”. Przyjmuję w ciemno, że samo tonięcie jest faktem z życia matki autora, ale ujęcie przebiegu tej walki o życie i włączenie jej w symboliczny plan siły „naszego strachu”, osobistego poziomu rezygnacji (zwłaszcza poprzez późniejsze graficzne zestawienie ze stanem Zecy), to już poetycko przekonująca i poruszająca interpretacja momentu, w którym „życie chyca nam przed oczami…”.

Podczas tak emocjonalnej rekonstrukcji historii swojej rodziny Costa cytuje też teksty piosenek artystów z ojczystego regionu, również reprezentujących linię kilku pokoleń, oraz przywołuje jeden z bogatego zbioru afrykańskich symboli adinkra, symbol sankofy będący wyrazem relacji z przeszłością. Wszystkie te wspomagające treści odnoszą się do kwestii tożsamości, korzeni (powracający w tytule jednej z piosenek oraz w różnych codziennych czynnościach motyw nasionka) z prostotą i mocą uniwersalnego języka. Jednym z poetyckich dowodów trwałości jego oddziaływania, często już nieświadomego, jest plansza ze strony 151, gdzie sankofa powraca jako element zdobniczy, zmieniając nasze spojrzenie na miejsca i okoliczności, w które została włączona. Podobnie znaczeniowo rozrasta się scena karmienia perliczek. I jeszcze parę innych.
W żywiołowym splataniu, łączeniu scen i wydobywaniu z nich subtelności nastrojów, niekiedy wręcz kontemplacyjnych, Costa okazał się dla mnie prawdziwym „mestre”. Dotyczy to też całego uwrażliwienia na samowystarczalność obrazu w chwilach, gdy można ją, choćby i niechcący, naruszyć słowami. Tę oszczędność bardzo wspomaga ów niebywale nośny językowy amalgamat. Na równi z nim pracują szybka w charakterze kreska, cartoonowo wymowne rysy i sylwetki postaci, świetnie uchwycona przestrzeń. I to wyczucie „jednostki czasu”, gdy kadr zajmuje pełną stronę, zasięg kompozycji oraz zdolność rozfalowania, pogłębienia ich liniami tworzącymi roślinny gąszcz, wodne fale, cienie, chmury czy dymne smugi ze świec w scenie czuwania przy zmarłym. To jest bezdyskusyjnie spójne z opowieścią. Kolory oczywiście też – barwy suchej ziemi, prześwietlonej zieleni, stygnącego nieba, wszystko w przygaszonej, przenikającej się tonacji wysączonej z brazylijskiego krajobrazu.

W Różannie… znajdziecie też sporo tekstów okolicznościowych – o tym od tłumacza już wspominałem. Pośród nich najważniejszy pozostaje jednak ten, w którym autor sam potwierdza to, co da się odczuć podczas lektury. Że Różanna… to wyraz osobistych poszukiwań pośród „wielogłosu” na rzecz historii, jednej z tych niezapisanych cząstek, łatwo ginących pośród powracających rytmów życia, których przecież doświadcza się w tak nieprzewidywalny, niepowtarzalny sposób. W moim odczuciu Costa w pełni zasłużył na tytuł żarliwego i świadomego swojej posługi gawędziarza, który z opowieścią niepostrzeżenie ofiarowuje nam cenne nasionko.
Wydawnictwu Timof serdecznie dziękujemy za udostępnienie nasionka na siew.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Różanna, uprząż i młyn oraz inne historie
Wydawnictwo: Timof Comics
Scenariusz i rysunki: Jefferson Costa
Typ: komiks
Gatunek: biograficzny/obyczajowy
Data premiery: 29.08.2025
Liczba stron: 228
ISBN: 9788368259278













