SIEĆ NERDHEIM:

Dzieje niedocenionej love story, czyli kiedy mutant pokocha… – recenzja komiksu X-Men Lifedeath

LifeDeath okładka

Egzotyka to czynnik sprzyjający wątkom romansowym – zwłaszcza gdy dotyczy nie tyle otoczenia, co obiektu zainteresowania. Od najprostszego, fizycznego pociągu, po fascynację płynącą z różnic kulturowych. W odmienności kryje się coś pociągającego, intrygującego. Impuls zaciekawienia może sięgnąć erotycznego rejestru. Magnetyzm przeciwieństw i niewiadomych.

Wyobraźmy więc sobie taką kumulację egzotyki – piękna, dotknięta depresją Afrykanka trafia pod opiekę Indianina (dokładniej – Czejena), genialnego wynalazcy i jednocześnie adepta wielopokoleniowej, szamańskiej wiedzy rodzinnego plemienia. On próbuje jej pomóc, gdyż wie, że jest współodpowiedzialny za jej obecny stan. Ona tego nie wie. On wyszedł zwycięsko z życiowego dołka, ale nie chce o tym mówić. Ona waha się, czy mu zaufać. Iskrzy między nimi, ale oboje nie dowierzają wzajemności uczucia. Czy zdecydują się na nie otworzyć?

To nie blurb z okładki harlequina, ale zarys wyjątkowego scenariusza z uniwersum X-Men, dziś pamiętanego zapewne głównie przez tych, którzy z amerykańskim, superbohaterskim komiksem poznali się za pośrednictwem wydawnictwa TM-Semic. Historia ta, nosząca tytuł ŻycieŚmierć (w oryginale LifeDeath), ukazała się w Polsce w 1993 roku (notabene w czasach, kiedy to nad Wisłą harlequinowe „ogrody miłości” rozkwitały jak na polifosforanowych dopalaczach), po dziewięciu latach od swej premiery w USA. I, podobnie jak tam, towarzyszył jej podtytuł love story. Ona to Storm. On – Forge. Na miłosną próbę wystawili ich wspólnie Chris Claremont, ojciec sukcesu serii X-Men na komiksowej arenie, i Barry Windsor-Smith, artysta, który na wieczne uznanie zasłużył sobie późniejszym Weapon X.

LifeDeath 1

Storm, z jaką mamy tu do czynienia, prezentuje się zupełnie inaczej niż podczas swego debiutu w drużynie X-Men drugiej generacji. Fikuśne bikini z peleryną i burzę białych włosów podtrzymywanych charakterystyczną tiarą zastąpił punkrockowy, skórzany kostium oraz stosowny irokez. Ta zmiana image’u dokonała się już wcześniej, poprzedzając wydarzenie, które jest punktem wyjścia dla całej opowieści – Ororo Munroe straciła swe moce, a wraz z nimi chęć życia. Wcześniej uznawana za boginię, teraz zdegradowana do poziomu zwykłego człowieka, Storm gubi się pośród lęków z dzieciństwa i własnej, rozbudzonej, kobiecości. Pozostając do tej pory w ścisłej więzi z żywiołami i światem natury nie potrafi przeciwstawić się nagłej pustce…

Naprzeciw niej staje Forge – doświadczony przez życie samotnik, którego mutacyjne zdolności pozwalają na opracowywanie nowych technologii. Jego siedziba to odpowiednik wieży maga, odizolowanej od świata, wypełnionej holograficzną iluzją. Wierzy, że jest w stanie odwrócić działanie własnego wynalazku, który odebrał Storm jej moce. Chce to zrobić nie tylko z poczucia winy – widzi, jak kobieta, którą pokochał, gaśnie…

LifeDeath 2

Nie licząc plansz, które wypełnia równoległy, sensacyjny wątek z udziałem Dire Wraights i Rogue, cała historia zamyka się na 28 stronach. Niewiele, biorąc pod uwagę szumną zapowiedź love story. A jednak autorom udało się uzyskać coś subtelnego, prawdziwie intymnego w obrazie uczuć, jakie dojdą do pełnego głosu w superbohaterskich życiorysach za sprawą takich scenarzystów jak Alan Moore czy Frank Miller. Proste, nieskażone kiczem sceny wspólnej kąpieli w basenie, gdzie Storm odkrywa kalectwo Forge’a, kolacji, podczas której Ororo po raz pierwszy kosztuje szampana, to ponadczasowe miniatury damsko-męskich niedopowiedzeń; przemilczeń, za którymi kryje się obawa przed odsłonięciem i jednoczesna potrzeba bliskości.

Perfekcyjnie podkreśla ten nastrój surowa, realistyczna wręcz wobec ówczesnych standardów serii kreska Windsora-Smitha. Kadry pełne ujęć twarzy, bogate studium spojrzeń, konsekwentnie kierowanych gdzieś w przestrzeń bądź próbujących pochwycić partnera, wyeliminowanie tła w kluczowych dialogach czy wypełnienie go deszczem w finałowej scenie tworzą jasny przekaz co do właściwego miejsca akcji. Towarzyszy temu prywatność, podkreślana przez umieszczenie bohaterów w „domowej” przestrzeni, w zwyczajnym ubraniu, przy prozaicznych czynnościach. Padające w tej atmosferze wyznania mają wystarczający ładunek prawdy, by oddać proporcje osobistych dramatów obojga i zarysować wspólny. Przy oczywistym kontraście dwóch zgodnych z romantycznym rozróżnieniem postaw życiowych, na jakie składają się ich losy, Storm i Forge nie są tu postaciami definiowanymi wyłącznie przez nadludzkie zdolności, ale i ludzkie uczucia.

LifeDeath 3

W tytule określiłem opisaną historię jako niedocenioną, mając na myśli recepcję jej jedynego do tej pory wydania na polskim rynku. W USA szybko zyskała status kultowej, a kilka lat temu, w lipcu 2011 roku, ukazało się jej kolekcjonerskie wydanie w twardej oprawie. Powołując się na własne doświadczenia, przyznaję – polski, nastoletni czytelnik nie był na to gotowy. Po raptem pięciu numerach (publikacja X-Men w Polsce rozpoczęła się w 1992 roku), obejmujących spektakularną The Dark Phoenix Saga, ŻycieŚmierć zaserwował świeżo zaprzysiężonym fanom mutantów diametralnie inną estetykę (zmaskulinizowane rysy Storm, dojrzała, miejscami wręcz ponura twarz Forge’a) i, przede wszystkim, treść. Oczywiście, wspomniany hit, jakim była i pozostaje Saga, opowiada też o miłości Cyclopsa i Jean Grey, ale jej dramatyczny finał odbywa się pośród atrakcji właściwszych komiksom akcji, czyli pojedynków ziemskich mutantów ze Strażą Imperialną. Zatem – żyją, kochają się, umierają w naturalnym dla superbohaterów środowisku. Z całą heroiczną pompą.

ŻycieŚmierć to historia zdecydowanie bardziej uniwersalna. Oczywiście, nosi wyraźny znak czasu, a pewne kwestie bohaterów mają po prostu za zadanie przybliżenie wcześniejszych wydarzeń, ale jej wkładu w wyniesienie Storm do rangi pełnokrwistej bohaterki i jednej z najsilniejszych osobowości pośród komiksowych heroin nie sposób przecenić. Zapowiedziana przez twórców samotna walka Ororo o tożsamość swoją kulminację osiągnie w kolejnej części, zatytułowanej po prostu ŻycieŚmierć II. Ale to już historia, która w moim kalendarzowym rozumieniu bliższa jest dacie 8 marca…

Szczegóły:

Tytuł: ŻycieŚmierć (LifeDeath)
Wydawnictwo: Marvel Comics, TM-Semic (Polska)
Typ: komiks
Gatunek: hmm… love story!
Data premiery: 1984 r., USA („The Uncanny X-Men” #186), 1993 r., Polska („X-Men” #6)
Scenariusz: Chris Claremont, Barry Windsor-Smith
Rysunki: Barry Windsor-Smith
Liczba stron: 40

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Łukasz "Justin" Łęcki
Łukasz "Justin" Łęcki
Dzieciństwo spędziłem przy komiksach TM-Semic, konsoli Pegasus i arcade’owych bijatykach. Od kilkudziesięciu lat sukcesywnie podnoszę stopień czytelniczego wtajemniczenia, nie obierając przy tym szczególnej specjalizacji. Fascynują mnie mity, folklor, omen, symbole – wszystko, co tworzy panoptyczny rdzeń ludzkiej wyobraźni. Estetycznie i duchowo czuję się związany z modernizmem, ale dzięki dzieciom i znajomym udaje mi się utrzymywać niezbędny poziom cywilizacyjnej ogłady. Nałogowo wizytuję antykwariaty książkowe i sklepowe działy słodyczy. Piszę też dla wortalu i czasopisma Ryms.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> + prywatne oblicze superbohaterów<br /> + przełomowy moment dla postaci Storm<br /> + umiejętnie uchwycona intymność relacji<br /> + warsztat Barry’ego Windsora-Smitha</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> - wymuszony prawem serii wątek równoległy<br /> - część dialogów razi obecnością „streszczeń” i ogólną archaicznością<br /> - niewielki rozmiar historii</p>Dzieje niedocenionej love story, czyli kiedy mutant pokocha… – recenzja komiksu X-Men Lifedeath
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki