SIEĆ NERDHEIM:

Tryptyk z depresji, obsesji i presji. Recenzja komiksu Terapia grupowa

No, Manu, łap byka za rogi! A co tam, łap całe stado!
No, Manu, łap byka za rogi! A co tam, łap całe stado!

Wspomnijmy, proszę, cierpką konstatację Andrzeja Bursy o poecie, który „cierpi za miliony” (i nie chodzi tu o rekompensującą ów wymiar cierpień wysokość honorariów). I jeszcze sięgnijmy wstecz, do Norwida, śmiało! „Odpowiednie dać rzeczy słowo!”. A, to przy okazji, bo to tuż-tuż przecie, przywołajmy i złotoustego Juliusza: „Chodzi mi o to, aby język giętki…”. Nie, nie chodzi o to, czy zachwyca, skoro nie zachwyca; chodzi o spontaniczną próbkę spolszczenia jednego z kontekstów, jakich pełna jest Terapia grupowa Manu Larceneta. Bo nie tylko poeta podejmuje ów obowiązek twórczy; nie tylko poeta próbuje samodzielnie torować sobie dróżkę ku blaskowi wiekuistej sławy w nieubłaganym cieniu Wielkich Mistrzów; nie tylko poeta, ale i oblubieniec komiksowej muzy.

Żadna tajemnica – Larcenet to superhipermegagwiazda komiksu. Wszechstronny rysownik, bezkompromisowy scenarzysta, kongenialny adaptator literatury. Czuje i poszerza możliwości medium jak mało kto. Emocjonalny, przenikliwy, bezpośredni. Każde swoje dotychczasowe dzieło naznaczył głęboko własną wrażliwością – zarówno w tym szokującym (Blast), jak i czułym (Codzienna walka) wydaniu. Twórca niezmordowanie zmagający się z zagrożeniami życiowego banału, jałowizny, pustosłowia, a od 30 lat również z chorobą dwubiegunową.

Terapia grupowa to jednak nie zdyscyplinowana tematycznie, wyznaniowa, pamiętnikarska czy dokumentalna opowieść, co mógłby sugerować tytuł. To wieloznaczna gra, w której Larcenet obnaża swoje kolejne oblicze – samoświadome, błazeńskie, udręczone napięciem poszukiwań wyjątkowego kształtu artystycznego wyrazu i zwyczajnie ludzkim wstydem. Gra, w której co rusz się zatraca i według logiki nałogowego hazardzisty gorączkowo obmyśla systemy na przełamanie złej passy. A przy tym niespodziewanie otrzeźwia siebie i czytelników w sposób, który można przełożyć na słowa „Ej, przecież wszyscy wiemy, że to gra…”. Tylko i aż.

Monotematyczny przegląd prasy...
Monotematyczny przegląd prasy…

Jej zasady dotykają punktu znanego wszystkim artystom i sportowcom, których talent i praca uczyniły nagle więźniami sukcesu – jesteś tak dobry, jak twoje ostatnie dzieło/występ. Gdy nie spełni ono/on oczekiwań publiki, to lepiej, żebyś odkrył w sobie nagle talent do latania, bo bez litości zostaniesz zepchnięty ze szczytu. W sumie to obrosła epokową tradycją metafora twórczych dążeń – owo uskrzydlenie i ptasia, słusznie przeciwna przyziemnej, perspektywa – ale czy ktokolwiek świadomie zgodziłby się na taki nagły impuls do lotu? I z drugiej strony – czy w przypadku, gdy udaje się, po serii zwątpień i batalii z własnym ego, samodzielnie wzbić w powietrze, możliwe jest przekazanie owych wyzwalających doznań, hmm, nielotom?

To moje/niemoje ględzenie o awiatycznej symbolice pozostaje w związku z Terapią grupową, podobnie jak i przytoczone na wstępie cytaty, zaprawdę, powiadam wam. Materiału do podobnych dygresji czy redaktorskich przypisów znajdziecie w komiksie Larceneta multum, zatrzęsienie, mrowie (łącznie z dowodem na korzyści z zaganiania synonimów w zdezorientowane stado, patrz str. 120 komiksu). Tej obfitości towarzyszy poczucie, że za nią skrywa się nieogarnięte pole uprawiane według systemu trójpolówki – chaos, pustka i to trzecie, cholera, na które nie mam słowa, ale jest, no jest, wierzcie mi albo i nie dowierzajcie, może bardziej uwierzycie samemu Larcenetowi, który zorientował się, taki z niego ptaszek, że to, co tam stoi na straży, to, ha ha, strach na wróble… I jak tu się (nie) bać???

Jeżeli nie po tej, to może już po jakichś innych moich recenzjach zorientowaliście się, że reprezentuję typ emocjonalnego czytelnika. Komiksy Manu Larceneta emocjonują mnie wyjątkowo i długo we mnie rezonują. Oto dlaczego dopiero teraz przedstawiam wam (tym najwytrwalszym!) abstrakt Terapii grupowej. Jej bohater to Jean-Pierre Boua-Pasztette (alias Manu Larcenet), wyłysiały klopsik z nochalem rozmiarów rekordowej oberżyny (warunek śmieszności i falliczny atrybut, hłe, hłe, wyjaśnienie w komiksie), sława i autorytet nie tylko pośród komiksowego grona wiernych i Francuzów, ale całej ludzkości, która pozostaje nieświadoma (już niedługo…) stanu, w jakim znalazł się jej idol i wyrocznia. On zaś czuje dobitnie, że się skończył. Finito. Kaput. Rozpaczliwie poszukuje utraconych i nowych źródeł inspiracji, wybebesza historię sztuki, zaklina swoją wyobraźnię maksymami filozofów różnych kultur i epok, próbuje podążać za bieżącymi trendami i przekopywać wyeksploatowane złoża kultury. Wszystko po to, by odkryć „pomysł stulecia” i nie dopuścić do artystycznego blamażu przed czytelnikami. Tymczasem owo widmo zdążyło objąć już swym niszczycielskim wpływem inne, bliższe obszary życia Monsieur Boua-Pasztette – jego zdrowie psychiczne i rodzinę, na której artysta testuje swoje pomysły, szukając wsparcia. Ale kto zrozumie gehennę artysty???

Jest prawda medialna i prawda naga.
Jest prawda medialna i prawda naga.

Tyle o „fabule”. Reszta jest… Nie, nie milczeniem, skoro Larcenet przemówił i to naprawdę wylewnie. Reszta jest w lekturze – słowobrazowym, ryzykanckim, absurdalnym, drwiącym, kompulsywnym, megalomańskim, depresyjnym, skamlącym, pijanym wywodzie (no, może raczej psychotropowym, biorąc pod uwagę lekomański wątek). Można go odebrać jako mistrzowsko poprowadzoną grę uników i ośmieszeń (z samoośmieszeniem włącznie) w Gombrowiczowskim stylu. Można zobaczyć w nim totalnie niepatetyczny, a przy tym szczery hołd wobec zastępu twórców (nie tylko z dziedzin plastycznych), którzy nie wahali się eksperymentować (i biadolić nad własną miernością) celem określenia siły osobistego wyrazu. Można wychwycić w karykaturalnym dialogu na temat relacji artysty, dzieła i tworzenia miejsca autentycznego przełomu w poczuciu ubóstwa własnych myśli oraz niewydolności na polu życia rodzinnego. I można się przy tym niepomiernie uśmiać. Czy to właśnie metodyka tytułowej terapii?

Sam Manu w jednym z programów wyemitowanych w związku z premierą Terapii powiedział wprost, że nie ma nic bardziej skomplikowanego niż humor i sklasyfikował własny typ dowcipu jako „wulgarny”. W komiksie udowodnił, że potrafi wyjść daleko poza kryteria takiej samooceny. Rubaszno-satyryczno-absurdalno-wisielczo-parodystyczną-blablabla… mieszanką zasłużył sobie na tytuł kontynuatora błazeńskiej linii datowanej od Rabelais’go i pojętnego studenta Bergsona (którego w komiksie uczynił zresztą gwiazdą „Nocy filozofów”). Sam wyjściowy zabieg autokarykatury w osobie Boua-Pasztette’a wskazuje na dystans, jaki artysta osiągnął względem kariery, twórczego rozwoju i choroby. Odbieram Larceneta jako niezalecającego się nikomu faceta, który dużo przepracował, przewalczył (i przerysował), wie, że to nie koniec, ale nie robi z tego tragedii. Nie przykrywa też tego wymuszonym śmiechem, choć możecie poczuć się (uwaga, gładkie słowo!) niekomfortowo przy niektórych scenach, choćby tych rozgrywających się na oddziale psychiatrycznym. Jeśli ktoś zmarszczy się wewnętrznie pod naciskiem pytania „Z czego tu się śmiać?”, to podsuwam usłużnie jedno z przysłów piekielnych Williama Blake’a – „Nadmiar smutku śmieje się, nadmiar radości płacze”.

Small talk show, odcinek 1.
Small talk show, odcinek 1.

Pomimo jawnej obfitości, mianem nadmiaru nie ująłbym jednak wszystkich fantastycznie zastosowanych zabiegów narracyjnych Larceneta. Dziw bierze, gdy człek sobie uświadomi, że Terapia powstawała w prawdziwie eksperymentalnym trybie – na podstawie pamiętnika graficznego i improwizacji, włączając w to „klątwę białej kartki”. Cały ten proces odbija się w tragikomicznej udręce Boua-Pasztette’a, który z kolei ofiarą swoich obsesji czyni bohatera własnych komiksów – Jeana-Jacquesa Pruniera. Tak, komiks w komiksie, mnożą się pastisze, popkultura wchodzi w kontakt z wcześniejszymi stadiami kultury (do malarstwa naskalnego włącznie) jak zapałka z draską w sąsiedztwie butelki z benzyną: Nietzsche, Cézanne, Boileau, Platon, da Vinci, Baudelaire, van Gogh jako patroni/przeciwnicy/mentorzy narastających zmagań teoretyczno-praktycznych, których efektem są np. przygody Albatrosmana w podświecie kwantowym czy western o Gangu Zaszczytnych Poprzedników, by wymienić tylko bardziej rozwinięte pomysły. Tych, które tworzą nagłe pointy, są całe nonsensowne ciągi… I da się ten Monty-Pythonowski montaż ogarnąć, choć prowokuje on też (słusznie) do pogłębienia kontekstów, a nawet może złożyć się (pochopnie) w zarzut zarówno snobistycznej intelektualnej szarady, jak i efekciarskiego, płytkiego naigrywania się z klasyków, przepraszam – Klasyków.

Przy tym równolegle dokonuje się badanie powiązań między stanem natchnienia, weny, oświecenia, etc. a „szaleństwem”. Jaki poziom wspomaganego lub przyrodzonego „innego widzenia” jest akceptowalny przez społeczeństwo różnych epok? Tak, słusznie wiążecie ów wątek z Blastem i mrocznymi fantazjami Larceneta – i tutaj autor wtrąca autokomentarze, choćby parodiując uparcie sceny policyjnych przesłuchań. Temat szaleństwa, podobnie jak inspiracji, doczekuje się błyskotliwych, przewrotnych, ale i nie pozbawionych faktów (ta średniowieczna medycyna!) interpretacji, w których wyłapiecie niejedno „cameo” z historii sztuki.

"Młodości! dodaj mi skrzydła" Albo może lepiej kto inny...
„Młodości! dodaj mi skrzydła!” Albo może lepiej kto inny…

Gdyż oczywiście ta obłędna, maniacka psycho(tropo)machia toczy się też na poziomie rysunku i koloru. Misz-masz estetyk, technik, stylizacji pośród wyjściowo obranej kreskówkowej oprawy i znajomej kompozycji kadrów, przeważająco kwadracików i prostokącików – frankofońskiej klasyki komiksu. Bo gdy pojawia się manga, western, kryminał etc., to Larcenet odpala mutagen kameleona. Równie łatwo w zasięgu lądują też muzealne eksponaty (ach, te „9 etapów żałoby artystycznej” ze strony 92) i tradycyjne media – czasopisma oraz programy publicystyczne. Plansze przedstawiające wycinki i nagłówki czy wiadomości na „paskach informacyjnych” podczas wywiadów z Boua-Pasztette’em to nie tylko cięta satyra na środowisko komiksowe, ale i małe studium na temat ryzyka, z jakim wiąże się utrzymanie wizerunku publicznego. Zagęszczenie pomysłów i tropów (i znów kusi „psycho-”) tworzy atmosferę jak w oku cyklonu – niby bezpiecznie, ale wokół, w chaotycznym wirze kłębią się najróżniejsze elementy, których układ i skład wciąż się zmienia, bo i tornado wciąż się przemieszcza, wciąga, pustoszy, rozrzuca… A ma co, bo nie sunie nad pustynią, wbrew wyjściowej sytuacji, jaką pozostaje stan wyczerpania. Pustki.

Przy całym natężeniu humoru (przyznaję, Manu – skomplikowana sprawa) tryptyk Larceneta zawiera wątki powracające w jego twórczości (a uważni znajdą nawet powracającą w dosłownym brzmieniu, choć jakże innych okolicznościach, „złotą myśl”) i sam staje się, po Codziennej walce i Blaście, trzecią częścią jego osobistej sagi (nie chcę przesądzać, że trylogii). Każde z tych dzieł operuje innym stylem, inaczej obrazuje lęki i obsesje, pochodzi z innego etapu artystycznego i ludzkiego dojrzewania. Te perspektywy – twórcy i człowieka – pozostają jednak nierozdzielne. Jako artysta pozostaje ambitny, nie chce się powtarzać i uparcie drąży kwestię „odpowiedniego słowa” (wracam z Norwidem, choć w Terapii pożywki do tych rozważań dostarcza, jak i minionym pokoleniom Francuzów, Boileau). Jako człowiek oswaja swoją chorobę, pozostając mężem i ojcem, którego spotykają nieuniknione katastrofy związane z dorastaniem dzieci i podziałem domowych obowiązków. „Moja osobowość to chaos i postanowiłem zamienić to w atut”, powiedział o sobie.

Taaa, wybraniec-przegraniec...
Taaa, wybraniec-przegraniec…

Już prawie koniec. Dla mnie pisania, dla was czytania (jesteście tu jeszcze?). Nie ma sensu przepisywać tutaj i analizować każdej planszy Terapii, choć każda na to zasługuje, jak i detale między ich kadrami (np. „tatuażowe” wstawki czy seria okładek komiksów o przygodach rozmaitych „-manów”). Pragnę też jeszcze złożyć wielkie wyrazy uznania tłumaczowi, Pawłowi Łapińskiemu, za językową iluzję, w wyniku której uwierzyłem, że Larcenet pisze po polsku, bo myśli po polsku (i osobno za przekład Sikory modrej, urzekająco korespondującej z Baudelaire’owskim Albatrosem i całą Larcenetowską koncepcją „homo-avilis”). I już naprawdę koniec. Idźcie na/po Terapię grupową. Manu Larcenet na pewno nikogo nie wyprosi z tej sesji. Ale zachowajcie dystans.

Wydawnictwu Mandioca serdecznie dziękuję za zaproszenie do wspólnej terapii.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Terapia grupowa
Wydawnictwo: Mandioca
Scenariusz i rysunki: Manu Larcenet
Tłumaczenie: Paweł Łapiński
Typ: komiks
Gatunek: autobiograficzny/humor
Data premiery: 31.01.2024
Liczba stron: 168
ISBN: 9788396843951

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Łukasz "Justin" Łęcki
Łukasz "Justin" Łęcki
Dzieciństwo spędziłem przy komiksach TM-Semic, konsoli Pegasus i arcade’owych bijatykach. Od kilkudziesięciu lat sukcesywnie podnoszę stopień czytelniczego wtajemniczenia, nie obierając przy tym szczególnej specjalizacji. Fascynują mnie mity, folklor, omen, symbole – wszystko, co tworzy panoptyczny rdzeń ludzkiej wyobraźni. Estetycznie i duchowo czuję się związany z modernizmem, ale dzięki dzieciom i znajomym udaje mi się utrzymywać niezbędny poziom cywilizacyjnej ogłady. Nałogowo wizytuję antykwariaty książkowe i sklepowe działy słodyczy. Piszę też dla wortalu i czasopisma Ryms.
Wspomnijmy, proszę, cierpką konstatację Andrzeja Bursy o poecie, który „cierpi za miliony” (i nie chodzi tu o rekompensującą ów wymiar cierpień wysokość honorariów). I jeszcze sięgnijmy wstecz, do Norwida, śmiało! „Odpowiednie dać rzeczy słowo!”. A, to przy okazji, bo to tuż-tuż przecie, przywołajmy i...Tryptyk z depresji, obsesji i presji. Recenzja komiksu Terapia grupowa
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki