Gdy jesienią 2019 roku w Polsce ukazali się Ukryci, nie stanowiło tajemnicy, że kolejne tomy przygód Usagiego będą ukazywać się już nie pod szyldem Dark Horse Comics, a IDW Publishing. Ale bardziej od zmiany wydawcy (królik samuraj znalazł się tym samym pod jednym adresem m.in. z długoletnimi znajomkami, czyli Wojowniczymi Żółwiami Ninja) fanów serii zelektryzowała zapowiedź wprowadzenia pełnego koloru w świat tworzony przez Stana Sakaiego od przeszło trzydziestu lat przy użyciu czerni i bieli. Czy nowa taryfa, by pozostać przy energetycznej analogii, zmieniła coś w dystrybucji mocy, poziomie napięcia (bo podwyżka ceny jest sprawą oczywistą)?
Sakai odkrył już przed czytelnikami barwne oblicze swojego uniwersum (poza okładkami poszczególnych zeszytów/tomów, oczywiście), tworząc w 2009 roku Yokai – album spoza głównej linii fabularnej. I tam, jako znany w środowisku twórca kompletny, pokazał, że zanurzyć pędzel w tuszu czy akwareli to dla niego żadna różnica. Ale w regularnym trybie wydawniczym nawet taki tytan pracy jak Stan Sakai mógłby szybko poczuć, jak przegrzewają mu się bezpieczniki, gdyby do scenariusza, szkicu, tuszowania, liternictwa doszedł mu jeszcze obowiązek nanoszenia kolorów. Powierzył go więc z pełnym zaufaniem znajomemu koloryście, Tomowi Luthowi. Poszło – parafrazując Tuwima – bardzo łatwo: pstryk – i kolor! Hmm… może za łatwo?
Kolor to wszak nieubłagany konkret. Luth wprawdzie ani nie pstrokaci, ani nie umrocznia, jednak czytelnicze przyzwyczajenie do wypracowanej przez autora estetyki robi swoje. Kolor nadał rysunkowi jeszcze bardziej „kreskówkowy” charakter, złagodził surowość emocjonalną scen, paradoksalnie potrafi spłaszczyć przestrzeń, szczególnie tła. Wszystko to przez odcięcie pola domysłu. Takie są moje dalsze wrażenia, bo pierwsze dotyczą niezmiennie tego, dzięki czemu Stan Sakai jako niezawodny, skrupulatny i oddany swej pasji opowiadacz od dekad gromadzi rzesze wiernych czytelników – historii, z jakimi łączy swojego bohatera podczas jego ciągłej wędrówki.
Ta zaś w przypadku omawianego tomu wiedzie Usagiego w miejsce szczególnie dla niego istotne – na równinę Adachi, gdzie przed laty stał się roninem. Powraca w to miejsce z ważną prośbą, ale zanim ją ujawni, odbędzie dwa jakże różne od siebie spotkania z kulturą, mianowicie z teatrem i literaturą. W pierwszym (Bunraku) będzie musiał wyjść z roli widza i wspomóc w działaniu znajomego wiedźmina, czyli Sasuke (to u jego boku przeżył zresztą pierwszą „kolorową” przygodę na kartach wspomnianego Yokai), w drugim (Bohater) – na własnej skórze doświadczyć fundamentalnych rozbieżności między czytelniczymi, eskapistycznymi oczekiwaniami a autorską wizją wydarzeń oraz tragicznych zbieżności między książkową fikcją a życiem. Gdy już zaś opuści wymienioną równinę, trafi przypadkiem na dwóch dawno niewidzianych kompanów – Gena i Bezdomnego Psa, których obecność gwarantuje skuteczną przeciwwagę (co do proporcji wagi, to w wypadku Gena należy ją tym razem potraktować bardziej dosłownie) dla jakkolwiek pojmowanej kultury, a przynajmniej podczas wykonywania czynności rutynowych dla łowców nagród. I właśnie małe odstępstwo na tym polu udowodni im, że z pewnych nawyków nie powinno się jednak rezygnować oraz przypomni o nawykach innej, równie dawno nie oglądanej znajomej.
Precyzyjna i wciągająca – taka jest w esencjonalnym ujęciu narracja Sakaiego. I pełna klasy. Im więcej tomów serii przeczytaliśmy (a jeśli przeczytaliśmy wszystkie, to im więcej razy je przeczytaliśmy), tym bardziej zdumiewa niepostrzeżoność i płynność, z jaką w łatwe do skatalogowania schematy fabularne Sakai wprowadza to „coś”, odpowiadające za nasze zaangażowanie w opowieść i za zaufanie autorowi, pewność, że przygotował dla nas – już po raz który? – coś wyjątkowego. I nie chodzi mi tutaj o obecne w tytułowym Bunrakupołączenie historii japońskiego teatru lalkowego z kanonicznym motywem grozy, ale o np. sposób, w jaki w tym epizodzie autor przyjmuje perspektywę widza i eliminuje z części kadrów postaci animatorów lalek, przypominając samym obrazem o tym, że zadaniem aktora bunraku jest pozostać niewidzialnym. Nie o fakt pojawienia się w Bohaterze kobiety pisarki, która musi usunąć się w cień męża, lecz o słowa, jakimi Usagi wyraża się o postaciach występujących w jej książce: „Są jak bohaterowie z dawnych opowieści, ale ukazujesz ich w taki sposób, że wydają się nam bliscy!”. To samo właśnie robi Stan Sakai. Cholera, on sam jest tą opowieścią. Nieprzebraną, jak pokazują kolejne tomy serii.
W niej zaś wciąż splatają się akcja, folklor, tradycja, historia, humor, zapewniając stały dopływ wzruszeń. Bunraku… jest przedłużeniem tej linii energetycznej, której likwidacji nie chcę sobie wyobrażać. Przyznaję, miałem chwilowe kłopoty z instalacją, ale nic nie wybuchło, nie spłonęło, korzystam z powracającą szybko radością. Big Cyc ostrzegał wprawdzie, by nie wierzyć elektrykom, lecz od czego są wyjątki?
Dlatego nie myślcie, że będę nieprzejednanie fuczał na ową koloryzację, która ma też objąć całą dotychczas wydaną część sagi (ha, ha, kolekcjonerzy!). Bo Stan Sakai jest osobą, której ufam i wierzę, gdy mówi, że czarne i białe jest od dziś kolorowe.
Wydawnictwu Egmont serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Usagi Yojimbo. Bunraku i inne opowieści
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz i rysunki: Stan Sakai
Kolory: Tom Luth
Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz
Typ: komiks
Gatunek: przygodowy/fantasy
Data premiery: 29.09.2021
Liczba stron: 192
ISBN: 9788328149069