„Ciekawe, co na temat tego komiksu sądzą Amerykanie” – pomyślałem prawie z automatu, siadając do trzeciego tomu zbiorczej Maski od Non Stop Comics i w ostatniej chwili powstrzymałem się przed sprawdzeniem. Nie ma bata, na pewno ta wiedza zaburzyłaby mi odbiór fabuły. Rzecz to bowiem skrajnie polityczna i przy tym mało subtelna, wyraźnie dzieląca na dwoje i tak już kompletnie rozdwojony naród. Jako znieczulony na przesadę dzieciak lat 90. lubię tę kultową, zieloną gębę, nie będę sobie psuł przecież zabawy. Postanowiłem więc obczaić przynajmniej autora i prawie narobiłem w pantalony z zaskoczenia.
Szybkie przypomnienie dla nielicznych niewtajemniczonych – tytułowa Maska to taka pradawna część garderoby na ryj nakładana, która czyni z noszącego bóstwo praktycznie wszechmocne, ale i wredne, złośliwe, okrutne wręcz. Oferuje moc właściwie bezgranicznego kontrolowania rzeczywistości, zwykle realizowanego w sposób groteskowy i utrzymany w konwencji czarnego humoru niskich lotów. Looney Tunes na mefedronie. W zamian odbiera właścicielowi stosunkowo istotne elementy człowieczeństwa. Pozbawiony wszelkich zahamowań, wstydu, moralności i nawet minimalnie pozytywnych uczuć nieszczęśnik staje się mroczną karykaturą samego siebie. Fabuła Przysięgi wierności polega na tym, że żałosny polityk-wannabe zakłada maskę i staje się… Donaldem Trumpem? Tak jakby, ino gębę ma zieloną zamiast pomarańczowej. Tylko tyle i aż tyle.
Wspomniany na wstępie szok po obadaniu autora w Google spowodowany był pomyłką i miłością, jaką algorytmy darzą wyczyny podludzi. Jest całkiem spora szansa, że sprawdzając Christophera Cantwella, w pierwszej kolejności traficie na artykuły o godnym pożałowania fanatyku, alt-rightowej kanalii zaangażowanej w przeróżne działania zbyt posrane nawet dla ludzi nieironicznie biegających w czerwonych muszkach. Gość, na całe szczęście, siedzi w pierdlu, a właściwy Cantwell niczego szczególnie szokującego nie nawyczyniał, przypadkowa zbieżność nazwisk. Cały szkopuł tkwi w tym, że przez dłuższą chwilę nie miałem problemu z zaakceptowaniem tej pierwszej tożsamości autora. Przysięga wierności jest totalnie anty-republikańska, niby, chyba… nie wiem? Równie dobrze mogłaby to być samokrytyka z przymrużeniem oka albo trójwarstwowa ironia, której przez swój niewinny móżdżek po prostu nie załapałem. Nie można mieć pewności, bo Cantwell w swoim scenariuszu niestety bardziej skupia się na żonglowaniu paskudztwem i bigoterią, niż na tym, żeby ukazać ich parszywy charakter. Krytyka polityczna staje się tu pretekstem do wodzirejowania w festiwalu obrzydliwości z wypchaną kiszkami trąbką w pysku.
Ja oczywiście uwielbiam wylewające się z kadrów flaki. Kurde, tutaj nawet nie ma ich aż tak dużo, ale zupełnie inaczej odbiera się komiks, który wyraźnie próbuje reklamować się kłuciem w nastroje społeczne i sytuację polityczną. Wymagania rosną, a powierzchowność przestaje zadowalać. Na szczęście nie jest totalnie tak, że Christopher Can’t(write)well (przepraszam, musiałem). Przesadzony obraz amerykańskiego społeczeństwa, którego część z wielką chęcią oddaje kraj w ręce szalonego tyrana jest momentami przerażająco trafny, a narracja w żadnym momencie się nie dłuży. To również nadal ten sam Wielki Łeb, zabawki ma podobne i żongluje nimi w znajomy sposób, więc miłośnicy sieki z lat 90. coś tu dla siebie znajdą. Niestety tym razem nie znalazłem powodu, by poczuć w stosunku do głównego bohatera choćby cień sympatii. Nawet takiej, za którą potem byłoby mi głupio. Niby poprzedni nosiciele wracają, by powstrzymać wyszczerzonego demona, ale i oni są w tej fabule elementem zbyt mocno przygaszonym. Nie ma komu klaskać.
O dziwo spodobały mi się za to rysunki. O dziwo, bo nie szaleję za poszarpanym, szkicowatym realizmem prezentowanym przez Patrica Reynoldsa. Do takiego klimatu, w teorii przynajmniej, zawsze bardziej pasowały mi ilustracje o pewniejszych konturach, wyraźniejsze i bardziej karykaturalne stylistycznie. Wierne obrazowanie brzydoty i pourywane krawędzie kształtów zawsze kojarzą mi się raczej z dramatami i kryminałami, historiami grającymi nieobecnymi tutaj niuansami poszczególnych scen. Chyba właśnie dzięki dysonansowi mogłem spojrzeć na trzeci tom Maski nieco inaczej. Raczej niepoważna karykatura zagrała momentami przytłaczająco ponure nuty. Nie wiem, czy to był przemyślany ruch, może przypisuje temu dziełu nieobecne w nim wartości, ale to z pewnością najbardziej poruszający komiks z tym zielonym ryjem w roli głównej. Poruszający w ten taki wyjątkowy sposób, który kapkę pogarsza czytelnikowi i tak już kiepskie zdanie na temat ludzkiej natury, przyciemnia szarości. Choć warstwa graficzna sama w sobie tyłka w poprzek nie rozdwaja, to udało jej się (w moich oczach przynajmniej) zmienić mocno średni komiks w coś wartego zapamiętania. Nawet nie wiem, czemu akurat w tym przypadku potrafiłem ocenić to oddzielnie od scenariusza.
I jak tu ostatecznie ocenić taki album? Scenariusz częściowo be, rysunki w sumie takie sobie, ale złożone do kupy elementy dają coś przynajmniej porządnego. Już ta kombinacja sama w sobie zasługuje na jakąś nagrodę, teoretycznie. W praktyce zdaję sobie sprawę, że nawet pamiętając o totalnej subiektywności wszystkich recenzji, ta będzie chyba jedną z najbardziej „moich”. Fanom klasycznej Maski może się nie spodobać, bo mniej funu i w sumie mocno politycznie. Działaczom społecznym też raczej nie podejdzie, głównie ze względu na jazdę po bandzie w kierunku i tak średnio dosadnych wniosków w zakresie polityki. Ja byłem z jednej strony zawiedziony, a z drugiej strony pozytywnie zaskoczony. Nie starajcie się doszukać sensu w tym podsumowaniu – sam do końca nie rozumiem.
A, no chyba, że bierzecie się za komiks tylko dlatego, że lubicie pierwszy film aktorski i serial animowany. Krzyżyk na drogę, może zaboleć. Przeczytajcie sobie najpierw Lobo/Mask.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Maska, tom 3: Przysięga wierności
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Autorzy: Christopher Cantwell, Patric Reynolds
Tłumaczenie: Marceli Szpak
Typ: komiks
Gatunek: fantastyka, thriller, komedia
Data premiery: 14.09.2022
Liczba stron: 136
ISBN: 978-83-8230-396-4