Nirwana, ekstaza, satori… Każda kultura ma swój termin na oznaczenie przełomowego momentu w duchowym rozwoju, jedno wszak pozostaje im zasadniczo wspólne – fenomen nagłego oświecenia, zrozumienia, mistycznego zespolenia ze światem, egzystencjalnej pełni. Stan wyzwolenia, w którym wykształcone przez racjonalne społeczeństwo zasady stają się naraz śmiesznie wątłymi więzami. Doznanie pociągające i niebezpieczne, gdyż na tyle nieuchwytne, że sporne – bo gdzie leży granica między prawdą objawioną a wymajaczoną? W swoich powidokach niejedno takie świadectwo prowokowało do nadużyć, wypaczeń, fałszywych haseł, co wykazują wespół historia religii, psychopatologia i kryminologia. Jego indywidualną, nieprzewidywalną postać próbuje definiować również wyraz, jaki chlaszcze nas po oczach z okładki komiksu Manu Larceneta – BLAST.
Blast. Słowo trudno przekładalne, jak sam o nim mówi jego głosiciel, Polza Mancini, główna postać historii, którą określiłbym jako thriller metafizyczno-psychopatologiczny. Żaden ze mnie poliglota, ale zdaje się, że faktycznie ma rację. Jak zachować ten ładunek fonetycznego tąpnięcia, stłumionego, pustoszącego impetu w innym języku? Niewątpliwie zawiera w sobie cechy sakralnego numinosum – fascynację i przerażenie. To właśnie wrażenie rozrastało się we mnie podczas lektury zgodnie ze znaczeniem tytułowego słowa – niczym spowolniona wdarciem się do wnętrza ciała fala uderzeniowa.
W takim stylu prowadzi swoje wywody Polza. Nie przeszkadzają mu w tym znane wszystkim z kina gatunkowego surowe wnętrze pokoju przesłuchań i rzeczowa postawa solidnych rutyniarzy, czyli równie typowego duetu detektywów z przełożonym spoglądającym czasem do środka przez lustro weneckie. Polza, autor książek gastronomicznych, łysy tłuścioch o niedojdowatym wyrazie twarzy i posturze kuli burzącej, uciekinier z zakładu psychiatrycznego jest przesłuchiwany w sprawie dotyczącej młodej kobiety, Carole Oudinot. Dochodzeniowa logika ściera się z odtwarzaniem drogi mistycznego wyzwolenia, zarzuty prawne z zarzutami wobec kryteriów społecznych, presja czasu z doświadczeniem wyjścia poza jego ramy. Warunek „zrozumienia” zachowania podejrzanego i zaplecze obciążających go dowodów to część procedury, z którą Polza igra sobie z wyższością wybrańca będącego do niedawna workiem kompleksów i życiowych porażek.
Larcenet jest znany z rozpiętości ujęć, z jakich przygląda się ludzkim zachowaniom. Blast, najkrócej mówiąc, uchodzi za jego dotychczasowe opus magnum. To w pełni autorskie dzieło może pretendować do mistrzostwa w wadze superciężkiej (i to nie z powodu masy głównego bohatera) pod względem opracowania mocno wyeksploatowanego wątku szaleńca, który swoje postępowanie motywuje nieprzystępną dla profanów filozofią. Bo i cóż tutaj niby można zaoferować nowego? Główny efekt sprowadza się do zachwiania kategorycznością naszych osądów w następstwie wstydliwego urzeczenia charyzmą bohatera lub przerażenia poziomem jego egotycznego wyrachowania. Larcenet w Blaście osiąga więcej, podsuwając przy tym czytelnikowi cząstkowe podsumowania fabuły za pomocą takich słów-kluczy jak obsesja, trauma, paranoja, depresja, socjopatia czy bardziej prozaicznie brzmiących chlańska i ćpania. Ale w perspektywie całości żadne z nich nie pozwala samodzielnie określić punktu ciężkości. Każde przegrywa z tajemnicą, jaką mieści w sobie BLAST.
A jest to tajemnica ciemna i opalizująca zarazem jak studnia pełna ropy. O jej głębokości trudno jednak coś zdecydowanie orzec, gdyż Polza to postać zdolna budzić skrajnie negatywne reakcje. Jest odpychający (również fizycznie) i megalomański, prowokująco szczery, ekshibicjonistycznie upaja się własnymi doznaniami i rolą przygodnego proroka, podkreślając dobrowolność swojego wykluczenia ze społeczeństwa, które nie dysponuje poziomem świadomości, na jaki jego samego otworzył „blast”. Ów retrospekcyjny monolog balansuje w treści pomiędzy szamańską wizją a delirycznym bełkotem. I tak, racjonalnie rzecz ujmując, oba te stany sprowokowane są celowym odurzeniem, którego kulturowa różnica sprowadza się do społecznej oceny – duchowy przewodnik albo degenerat, święty albo wariat.
Larcenet biegle wykorzystuje te dwuznaczności. Poszukiwanie drogi do ponownej ekstazy, do „niezwykłej egzaltacji”, jak wyrafinowanie rozwija definicję „blastu” Polza, prowadzi bohatera rozpoznawalnymi ścieżkami. Grubas niby pustelnik zaszywa się pośród natury, wychwala alkohol jako narzędzie poszerzenia percepcji, poddaje krytyce komfort dobrobytu, powierzchowność kultu ciała i kryteria dopuszczalnych zachowań. Pokpiwa sobie z napotkanych w lesie członków antysystemowej republiki nędzarzy, za to przyjmuje nauki i schronienie od niezrównoważonego dilera, Świętego Jacky’ego, z którym czyta książki i pali heroinę. W jego głodzie „blastu” jest chore, pochłaniające nienasycenie. Śledząc rozwój tej obsesji nie da się uniknąć choćby muśnięcia przez monstrualny cień, jaki jej towarzyszy.
Wrażenie to Larcenet zapewnia nie poprzez słowa bohatera, wobec których da się z łatwością zająć stanowisko bliskie przesłuchującym go funkcjonariuszom („mistyczne bzdury”), ale przez to, do czego detektywi nie mają bezpośredniego dostępu: obrazy gnieżdżące się w głowie Polzy. Pośród nich głównym jest monolityczna głowa moai – niesie ze sobą surrealistyczny wymiar grozy i określa sekretną, zawłaszczającą naturę „blastu” tak przytłaczająco, jak robią to tylko nagle zrodzone symbole. Sugestywnie wypadają też wizyjne sceny z udziałem zaobserwowanych wcześniej zwierząt i te, w których Polza widzi swojego umierającego, później zaś zmarłego już ojca jako wysuszonego ptaszora. To właśnie momenty, kiedy bohater, niezależnie od swoich sądów i zachowań, stawał mi się niebezpiecznie bliski jako ktoś stający naprzeciw nagiej niewiadomej. I to budzi, powtórzę, niemą fascynację i przerażenie.
Zresztą w Blaście rola obywającej się bez słów graficznej treści jest kluczowa dla wyjścia poza schemat fabularny kryminalnego przesłuchania i wynikającej z niego rozległej retrospekcji. Larcenet daje popis ekspresjonistycznych możliwości tuszu – smołuje i rozcieńcza, łącząc szarą, brudną rzeczywistość z cieniami i mrokiem psychiki. Dość często (zwłaszcza w pierwszej części tomu) posługuje się całostronicowymi kadrami i zwalnia narrację od tekstu. Przy pozornie niedbałych, pospiesznych rysunkach świetnie wykorzystuje perspektywę i specyfikę przestrzeni (lasu, miasta, wnętrz). Kolor pojawia się tylko w dwóch onirycznych scenach oraz jako komentarz do przeżywanych „blastów”. W drugim przypadku wygląda jak manewry dziecka na wczesnych etapach oswajania się z kredkami, flamastrami i resztą mającego je uplastycznić arsenału (co zresztą nie jest chyba dalekie od prawdy, biorąc pod uwagę dedykację autora na ostatniej stronie tomu). Są to wszystko rozwiązania, których trafność i zakres znaczeniowy pracują na ciągłe sąsiedztwo lęku, tego najwyższego stopnia zaszczucia instynktu.
Oryginalnie Blast ukazał się w czterech częściach, polski wydawca (Mandioca) zdecydował się na edycję dwutomową, więc jesteśmy dokładnie w połowie drogi. Larcenet z zatrważającą sugestywnością każe nam iść naprzód, ku nieubłaganym dowodom… no właśnie, czego? Kim finalnie okaże się Polza Mancini? Co go dotknęło – obłęd czy palec boży? Co do śledztwa wniesie wątek Świętego Jacky’ego? I wreszcie – co spotkało Carole Ouidinot, pozostającą wciąż jeszcze poza tokiem opowieści Polzy? Mnie mistycyzujące wywody nie zniechęciły do poznania odpowiedzi, których strzeże cień monolitycznego moai. I to odpowiada odczuciu, o jakim już dwukrotnie wspomniałem.
Wydawnictwu Mandioca serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Dlaczego 9? Brak skali dla tego arcydzieła!!!
Super recenzja.
Dziękuję. A dlaczego 9? Bo jeszcze jest 2 tom, więc warto zostawić sobie margines;)