Jeżeli doceniliście rozczulająco nieocenzurowany obraz baśniowo-feudalnej struktury społecznego awansu, jaki Stanislas Moussé przedstawił w Długim żywocie; jeżeli zachwyciła was owa obywająca się bez słów kronika zilustrowana fantazyjnie metodą fraktalnego doodlingu; jeżeli stała się wam miła bliska oczopląsu optyczna stymulacja, którą zapewnia ów cartoonowy arras i wreszcie – jeżeli ulegliście urokowi zapełniających go postaci i zwierzaków o kształtach poczętych przy pomocy foremek do wycinania pierniczków, to radujcie się, gdyż nadchodzi Pełnia!
Szczerze polecam zapoznanie się w pierwszej kolejności właśnie z Długim żywotem, bo wtedy objawi się wam cały zakres różnic i podobieństw między tymi dwoma komiksami francuskiego artysty. Współtworzą one jeden świat, choć nie pozostają w oczywistej zależności na zasadzie kontynuacji czy prequelu. I tak jak Długi żywot umownie ilustruje w życiorysie jednego bohatera zarys dziejów epoki (o wyraźnie średniowiecznym charakterze), tak Pełnia przedstawia dzieje tylko jednej nocy, jaka mogła mieć miejsce w tamtejszym świecie. A noc to godna uwiecznienia w balladach, które w karczmach gwarantowałyby bardom deszcz monet, gratisowe kolejki piwa i spontaniczny akompaniament rozochoconych opowieścią męskich tudzież strwożonych tęże niewieścich głosów. I wybaczcie – z braku zawodowego barda niech wam wystarczy moje streszczenie kluczowych zdarzeń.
W noc ową, rozświetloną trupio wezbranym Xiężycem, leśnym duktem pędziły konie – jedne ciągnęły wóz, inne niosły na sobie jeźdźców wóz ten ścigających. Zwykła w takich przypadkach przewaga wierzchowców mniej obciążonych i większym polem manewru dysponujących rychło pościgowi kres przyniosła, a z nim razem i żywotom konwojentów. Cenny ładunek wozu stanowiła skuta łańcuchami, potężną posturą się odznaczająca osoba kamrata jeźdźców, którzy oswobodziwszy go, wespół z nim zuchwałego rabunku się dopuścili, czym z kolei na siebie pogoń ściągnęli, tej zaś krwawy finał rozegrał się w gęstym borze przy udziale potwory, co równie ochoczo ścigających i ściganych (rumaków nie wyłączając) pazurzastymi łapskami zabójczo pieściła… A wszystkim tym zimne oko Xiężyca syciło się, niepojętą swą mocą obłęd wśród żywiny wszelakiej wzmagając…
Taki to niewymagający schemat historii, jeśli go przełożyć na słowa. Wiadomo – bardziej szczegółowy wgląd wymusiłby opisanie jeszcze kilku wiodących postaci i znaczących miejsc, ale wszystko zamyka się: primo – w awanturniczej oprawie ciągłych pościgów, zasadzek i przypadkowych konfrontacji dwóch wrogich sobie armii, z których jedna ma charakter zbójecki, a druga pozostaje zorganizowaną siłą militarną koszmarnego satrapy; secundo – w makabrycznych scenach oraz emanacjach grozy pozostających w wyraźnym związku z wpływem Xiężyca, który „kulą niepokojącą na blade niebo wschodzi”. O tak, majestat patrona lunatyków wybrzmiewa w Pełni z turpistyczną mocą, dlatego w przybliżeniu go wysługuję się słowami Stanisława Grochowiaka.
Moussé osiąga ten hipnotyczny efekt samym rysunkiem w kreskówkowym stylu, bawiąc się gęstością i kierunkiem linii, symetrią i mozaiką deseni. Zanim jednak dotrzemy do obrazów, z których wyłania się paraliżujące, prawdziwie kosmiczne horrendum (rozwścieczony satrapa, lunarna potwora i jej ociekający śluzem matecznik, promieniujące wiry obłędu/odrętwienia ogarniające kolejne ofiary), dostaniemy mnóstwo akcji, która przyniesie frajdę miłośnikom wisielczego humoru i gore’owych szlachtuzów. Znalazło się w niej miejsce i na kilka zmutowanych easter eggów (nieodparta pokusa pogoni za króliczkiem, ikoniczny plakat Szczęk, przeloty postaci na tle tarczy księżyca) oraz przecudnych drobiazgów, jak przelatująca muszka czy inne fruwadełko w zamierzeniu podkreślające efekt stop klatki w kadrze.
Tym, co zaskakuje w porównaniu z jednolitą statyczną (acz doskonałą!) perspektywą narracji w Długim żywocie, jest rozbuchana dynamika kadrowania. Pełnia to jeden z tych komiksów, które w oku automatycznie sklejają się w smakowitą animację (dla widzów bez zespołu jelita wrażliwego). Moussé pokazuje doskonałe wyczucie tempa, a rozwiązania, które w bardziej realistycznych technikach często wypadają słabo – wiecie, te wszystkie linie i smugi sugerujące zwinność i prędkość ruchu czy gwiazdki i aureolki rozemocjonowania wokół postaci – stają się naturalną częścią kompozycji. To budzi zarówno uśmiech i uznanie. Oczywiście artysta zamieścił też parę plansz zgodnych z zasadą kompozycyjną Długiego żywota (całostronicowy, łamigłówkowy gąszcz, idealnie sprawdzający się jako karta zadań typu „Ile widzisz stołów na obrazku? A ile odrąbanych głów? Pokoloruj wszystkie płomienie i szable.”), ale głównie kawałkuje te panoramiczne sceny i dba o wspomnianą animacyjną dynamikę za pomocą zbliżeń i małych klatek. Nie przeszkadza mu to jednak w ich drobiazgowym wypełnianiu.
Zakres tych operacji objął też ekspresję postaci. Bohaterem zbiorowym Pełni stała się już niepodzielnie cyklopowa rasa, za to jej przedstawiciele zyskali jeszcze wyraźniejsze cechy indywidualne (wraz z umożliwiającym odróżnienie walczących frakcji zarostem) oraz mimikę Szalonych Kórlików. Gdy zaś pośród minionkowego tłumu pojawiają się wymienione wcześniej postaci satrapy i potwory, ukształtowane z pęcherzykowatej tkanki, to przy całej swojej kreskówkowości mogą wywołać niemiły efekt karaluszego sprintu na skórze. Podobną bliskość genetyczną z Lovecraftiańskimi koszmarami wykazuje widoczny tylko na paru kadrach zakapturzony fajczarz. Moussé zaskoczył mnie i tutaj jako wyczulony kompozytor atmosfery. Nie udałoby się to bez nieustająco zaklinanej graficznie czerni i przede wszystkim – bez konsekwentnie przywoływanego obrazu potężniejącego Xiężyca oraz będącej jego pochodną formy wytrzeszczonego oka-kuli.
Obżarłem się nieprzyzwoicie potrawką, jaką Stanislas Moussé upichcił gdzieś na górskiej polance (sprawdźcie koniecznie jego notkę biograficzną!) w Xiężycowym blasku. W rozgrzewającym bulionie zbójeckiej awantury pływają grubo siekane szczątki, eee, kęsy, a wszystko wyczuwalnie przyprawione smolistym koncentratem kosmicznej grozy i nie mniej czarnym humorem. Razem z Długim żywotem ów gulasz tworzy dwudaniowy obiad, po którym dla pełni (he, he!) smaku czuje się ochotę na deser. I na digestif. Koniecznie.
Wydawnictwu Timof serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza do recenzji.