SIEĆ NERDHEIM:

To nie jest kraj dla starych seriali? Quasi-refleksja

Figury bohaterów „Bonanzy” w Movieland Wax Museum w Buena Park (autor: ArtTower)
Figury bohaterów „Bonanzy” w Movieland Wax Museum w Buena Park (autor: ArtTower)

Jestem miłośnikiem starszych seriali. Sprzed dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu i więcej lat. Lubię ich styl, fabuły, aktorstwo. Lubię śledzić historie, którymi ekscytowali się niegdyś moi rodzice, dziadkowie i inni ludzie z ich generacji. Zarówno te, które zmieniły historię odcinkowców (albo nieraz też całej popkultury), jak i różne zapomniane już nieco gwiazdy jednego sezonu.

Jestem miłośnikiem starszych seriali i czuję się na tym tle dyskryminowana. Jako widz, jako potencjalny odbiorca stacji telewizyjnych czy klient serwisów streamingowych.

Telewizja. Lubię ją, bo pozwala ona wyjść poza bańkę internetowych algorytmów i trafić na coś, o czym się nie wiedziało albo zdążyło już zapomnieć. Wkurza mnie traktowanie telewizji jako gorszego, archaicznego medium oraz ignorowanie jej problemów, bo takie podejście pośrednio przyczynia się do jeszcze poważniejszego skiepszczenia się jej poziomu. Jeżeli jesteś szczęśliwym posiadaczem którejś z popularnych platform lub kablówek, masz do wyboru nawet setki polskojęzycznych kanałów, w tym i wiele filmowych. Na pewno będzie tam dużo starych seriali, prawda? Otóż niezbyt. Najwięcej czasu antenowego zyskuje pewna pula tytułów uznawanych za szeroko pojmowane pozycje kultowe, choć kryteria owej „kultowości” bywają niejednoznaczne. Jak się już takiego telewizje uczepią, to nie odpuszczają. Choć uwielbiam Co ludzie powiedzą? czy ’Allo 'Allo!, to czasem mnie osłabia, że potrafią lecieć w podobnym czasie na antenie kilku różnych stacji. Okej, są kanały, które potrafią sięgnąć nie tylko po mniej eksploatowane klasyki, ale i po produkcje u nas nieznane. TVP Kultura (w ramach swojej misji zresztą), Red Carpet, ostatnio Warner TV. Niektóre nieco mniej niszowe stacje zabrały się za „starocie” dopiero gdy podczas koronawirusowego szaleństwa brak świeżych pozycji zaczął gryźć je w tyłek. Lepiej późno niż wcale. Ale to nadal mało w porównaniu chociażby do lat dwutysięcznych, kiedy stosunkowo więcej kanałów korzystało z takiego repertuaru.

Serwisy streamingowe – zdjęcie ilustracyjne (autor: yousafbhutta)
Serwisy streamingowe – zdjęcie ilustracyjne (autor: yousafbhutta)

Serwisy streamingowe. Nie przesadzę chyba, jeśli powiem, że teraz rządzą rynkiem i że mamy ich całe masy. Netflix, HBO GO, Disney+, Amazon Prime, Player, VOD TVP, Polsat Box Go, CDA Premium… Może dlatego wśród wielu osób nadal pokutuje przekonanie, że „wszystko jest w internecie”. Za to mnie na takie dictum świerzbią ręce. Bo nie, nie wszystko jest. Wręcz stwierdziłabym złośliwie, że nawet połowy różnych dzieł (pop)kultury – w tym i seriali – brakuje. Z polskimi odcinkowcami sprzed 1989 roku jest o tyle wygodnie, że właściwie niemal wszystkie należą do Telewizji Polskiej, a ta w miarę możliwości udostępnia je na swojej platformie VOD, często w wersji zrekonstruowanej cyfrowo. Przy zagranicznych zaczynają się schody. Zdaję sobie sprawę, że pewne tytuły mogły wypaść z obiegu z powodu problemów z prawami autorskimi – a to firma upadła, a to ktoś czegoś kiedyś nie upilnował w papierach, a to spadkobiercy strzelają fochami. Ale równie dobrze wiem, w jak wielu wypadkach jedyną przeszkodę stanowi brak dobrej woli ze strony nadawców czy właścicieli VODów. Jest jeszcze jeden problem. Po co jednemu gigantowi z drugim kupowanie i/lub pokazywanie jakichś tam staroci, skoro z ich perspektywy bardziej opłaca się ogarnąć jakiś remake albo inną przeróbkę na motywach oryginału. „Opowiedzianą na nowo”, odpowiednio „unowocześnioną” pod smak przeciętnego współczesnego widza. A że to totalnie nie będzie to samo? Oj tam, oj tam, na pewno zaraz zlecą się potencjalni odbiorcy, zachwyceni – bo to takie superanckie, w HD i bez pillarboxa vel tych czarnych pasków po bokach.

Kiedyś – jeszcze parę lat temu – jakąś alternatywą dla telewizji czy streamingów mogły być fizyczne nośniki. DVD, Blu-ray… Potem ktoś uznał, że już nie są nam do niczego potrzebne, bo tylko zbierają kurz, zajmują miejsce, a poza tym przecież mamy internety. Kto nie dał się przekonać i gdzieś zachomikował swoje płytki, niech się cieszy. Kto się ich pozbył – temu żal, bo sporo tytułów obecnie totalnie nieobecnych w oficjalnym obiegu kiedyś zostało wypuszczonych w Polsce na nośnikach właśnie. W dodatku teraz ich nakłady często są wyczerpane, a zdobycie swojego egzemplarza na rynku wtórnym nie należy do łatwych zadań. Ja już zupełnie pomijam to, że wydania często bywały niepełne, urwane po iluś odcinkach. Przykładowo moją trwającą jeszcze przygodę z serialem Brygady Tygrysa zakończę na serii 2., choć całość ma ich sześć – bo tylko pierwsze dwie wyszły w Polsce na DVD, a francuskiego nie znam ni w ząb, żeby sobie dokończyć w oryginale.

Dodatkowym problemem jest coś, co nazwałabym dostępnością połowiczną – czyli że niby można obejrzeć jakiś serial, ale w wersji w jakiś sposób odmiennej od tej pokazywanej podczas oryginalnych emisji. Czasem problem jest odgórny. Niektóre produkcje, w których użyto popularnych piosenek, muszą mieć przygotowane nowe ścieżki dźwiękowe z muzyką z bibliotek albo z coverami, bo prawa do wydania ich lub wyemitowania w pierwotnej wersji kosztowałyby teraz majątek. W innych przypadkach w wersji emisyjnej znikają sceny lub nawet całe odcinki, z różnych przyczyn. Bo ktoś arbitralnie uznał, że dana sekwencja/temat/cokolwiek rzekomo nie pasuje do „wrażliwości” współczesnego widza albo „źle się kojarzy” z jakimś późniejszym wydarzeniem w rzeczywistym świecie. Bo aktor występujący gościnnie w danym epizodzie nawywijał w prawdziwym życiu, toteż twórcy nie chcą być z nim kojarzeni. I tak dalej, i tak dalej. Potem właściciel praw sprzedaje do emisji tylko i wyłącznie przerobiony serial, koniec, kropka, nie ma sensu kopać się z koniem, nawet jeśli ów koń forsuje utajoną wersję zwyczajnej cenzury. Często jednak okazuje się, że to nadawca się nie postarał. Nie poczynił żadnych wysiłków w celu zdobycia odpowiedniej, znanej już widzom wersji. Przykładem takiego podejścia może być tłumaczenie danej produkcji z innej wersji językowej, niż miało to miejsce do tej pory, co pociąga ze sobą kompletną zmianę nazewnictwa. Albo brak dubbingu, który w wypadku niektórych zagranicznych seriali przyczyniał się do ich popularności w Polsce. Pełna lokalizacja zastąpiona smętnym czytaczem nie jest okej – zwłaszcza że szeptanki coraz częściej są fatalnej jakości, bo nadawcy i streamingi potrafią lecieć w tej dziedzinie bardzo „po kosztach”.

Płyty DVD – zdjęcie ilustracyjne (autor: jarmoluk)
Płyty DVD – zdjęcie ilustracyjne (autor: jarmoluk)

Ktoś powie, że się czepiam. Że jak czegoś w ogólnym dostępie nie ma, to nie ma; trzeba się z tym pogodzić i brać to, co dają i tam, gdzie dają. Powiedzmy sobie szczerze – takim podejściem po prostu wykluczamy wielu odbiorców popkultury i to w dodatku z błahych, wygodnickich pobudek. Nie każdy używa streamingów. Nie każdy pozbył się telewizora, bo coś tam. Nie każdy chce się ograniczać tylko do tej puli tytułów, które udostępniają mu wielkie korporacje. Nie każdy zna angielski. Właściwie nikt nigdy nie nauczy się wszystkich języków krajów, z których chciałby obejrzeć jakieś produkcje. Skoro rynek medialny chce szczycić się egalitaryzmem, to niech zacznie go wprowadzać na serio, a nie na bazie słynnej zasady Forda, że „możesz otrzymać samochód w każdym kolorze, pod warunkiem że będzie to kolor czarny”. Wtedy nie będzie musiał ciągle robić miny zdziwionego Pikachu nad tym, jak często odbiorcy z braku legalnych możliwości decydują się na zdobywanie upragnionych produkcji z pirackich źródeł.

A jeżeli sądzisz, mój drogi czytelniku, że wyolbrzymiam i problemu wcale nie ma, to mam dla ciebie takie małe zadanie. Spróbuj znaleźć po polsku taki serial, jak Spotkania w mroku. Francuski, z 1977. Z jedną z pierwszych dużych ról Daniela Auteuila. Na przełomie lat 70. i 80. zrobił małą furorę w Polsce oraz krajach skandynawskich. Strasznie chciałabym go obejrzeć. Co, nie ma? Jest tylko jakiś mały wycinek oryginału na YouTube? Ale jak to? Przecież twierdzisz, że w Sieci jest wszystko…

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
1 Komentarz
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Nefty+
Nefty+
2 miesięcy temu

Jako ktoś, kto interesuje się lost media, mnie też irytuje to stwierdzenie „wszystko można znaleźć w internecie”.
Nie wszystko. Zwłaszcza, jeśli to jest jakiś dubbing produkcji mało popularnej w Polsce.

Dagmara „Daguchna” Niemiec
Dagmara „Daguchna” Niemiec
Absolwentka filologii polskiej na UWr, co tłumaczy, dlaczego z czystej przekory mówi bardzo potocznie i klnie jak szewc. Niedawno skończyła Akademię Filmu i Telewizji i została reżyserem. Miłośniczka filmu, animacji, dobrej książki, muzyki lat 80. i dubbingu. Niegdyś harda fanka polskiego kabaretu, co skończyło się stustronicową pracą magisterską. Bywalczyni teatrów ze stołecznym Narodowym na czele. Autorka bloga Ostatnia z zielonych.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki