SIEĆ NERDHEIM:

Ostatnie kuszenie Lovecrafta. Recenzja komiksu Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta

Czyżby efekt króliczych oczu?
Czyżby efekt króliczych oczu?

W moim oczekiwaniu na ten komiks zderzyły się ekscytacja i panika. Ekscytację wzbudził sam tytuł, odważnie zapowiadający rozprawę z wymiarami ludzkiej ostateczności oraz ponadczasowej kreacji, jakiej ofiarą padł pośmiertnie właśnie H.P. Lovecraft. Panikę zaś wznieciła świadomość objętości związanej z pisarzem literatury podmiotu i przedmiotu, którą wypadałoby sobie przyswoić czy odświeżyć, a ja przecież ani nowych przekładów nie czytałem, ani sążnistej biografii autorstwa S.T. Joshiego nie skończyłem i w ogóle już od paru lat nie aktualizuję swojego statusu kultysty, choć korzenie kosmicznej grozy tkwią we mnie głęboko. Lektura Ostatniego dnia… poskromiła moje obawy dotyczące własnej niekompetencji, gdyż Romuald Giulivo w swym scenariuszu kreśli przede wszystkim charakterologiczny portret człowieka, który całym swoim życiem nie zabiegał o dostęp do wieczności – ani w pojęciu literackiej sławy, ani żadnej innej zakładającej pośmiertne istnienie. I choć w oczywisty sposób komiks czerpie z dorobku i życiorysu pisarza, to nie jest dziełem wyłącznie dla kultystów, a może wręcz przede wszystkim dla tych, którzy Lovecrafta umieszczali gdzieś daleko poza obrębem swoich gustów lub był im całkiem nieznany. Ale czy to jest w ogóle możliwe?

Zgodnie z tytułem akcja przenosi nas w pobliże szpitalnego łóżka, na którym leży umierający w osamotnieniu Howard Phillips. Ktoś jednak odwiedza go w tych ostatnich godzinach i rozpoczyna agonalny dialog na temat kosmosu, kategorii czasu i przestrzeni oraz kreacyjnych mocy wyobraźni. Przybysz zostawia nafaszerowanego morfiną Lovecrafta, wzbudziwszy w nim przerażenie sugestią, że „… literatura ma wpływ na wszystko… Nawet na życie”. I niczym w parodii Opowieści wigilijnej świadomość pisarza zaczynają w szybkim tempie zapełniać zjawy kusicieli obiecujące triumf (oczywiście na swoich warunkach) nad jego mizerną doczesnością za pomocą tego, czemu oddawał się przez całe życie z żywiołowym zapamiętaniem – pisania. Czy Howardowi będzie dany spokojny koniec?

A tę gazetę to kiedy pan kupił?
A tę gazetę to kiedy pan kupił?

Dziś to pytanie pobrzmiewa jawną ironią. Giulivo podporządkowuje mu fabułę z premedytacją, jako motto komiksu przywołując wypowiedź Lovecrafta z eseju W obronie Dagona. Cytat dotyczy stanu „niepamięci”, w jakim autor słów oczekuje ukojenia, mając na myśli niepamięć własnej egzystencji. W poszukiwaniu źródeł życiowych udręk pisarza komiks wskazuje te wątki jego życiorysu, które, jak i cała osobowość Lovecrafta, szybko zostały przysłonięte przez fenomen rozwijającej się po dziś dzień mitologii Cthulhu. Dzieje się to na dwa sposoby.

Pierwszym z nich są wspomniane zjawy. Kolejno świadomość Lovecrafta nawiedzają żona Sonia, Harry Houdini oraz cały korowód postaci odpowiedzialnych na przestrzeni dziesięcioleci za podjęcie i rozwój spuścizny „bluźnierczej grozy”. Słowa żony są skierowane głównie przeciwko uczuciowej wstrzemięźliwości i bierności życiowej pisarza. Odwiedziny Houdiniego – przeciwko klasowym, rasowym i cywilizacyjnym uprzedzeniom. Oba zaś łączą się z chóralnym głosem literackich spadkobierców w próbie zmanipulowania Lovecrafta, by przełamał swój racjonalistyczny stosunek do śmierci i wykorzystał szansę na chwalebną nieśmiertelność.

Sposoby wywierania nacisku są odpowiednie dla każdej ze zjaw i przekonujące. Postępująco pogłębiają obraz Lovecrafta jako człowieka, który łączył w sobie staroświecko dżentelmeńską godność osobistą i niskie poczucie własnej wartości. Intymny żal Sonii, drwiąco-charyzmatyczno-patetyczny wywód Houdiniego transformującego w… ups, byłbym zdradził sekrety iluzji, wybaczcie, wreszcie mimowolna rola ojca kultu – wszystkie „oferty” rozwijają się w osobnych nastrojach i są równocześnie komentarzami dotyczącymi pisarskiego warsztatu, skłonności, poglądów, nawyków Lovecrafta, ale i nagromadzonych wokół niego stereotypów. Konfrontację z pośmiertnie wznoszonym pomnikiem cudownie oddaje pełne ironii spotkanie w arktycznej scenerii z literackimi dziedzicami (Derleth i spółka), którego dalszą częścią jest scena niczym z programu „Mam talent!”, gdzie w jury zasiadają Stephen King, Neil Gaiman i Alan Moore.

Maski szkarłatnej śmierci?
Maski szkarłatnej śmierci?

Drugi sposób prezentacji sylwetki pisarza i jednocześnie człowieka to obecne w komiksie listy. Wprawdzie ich autorem nie jest Howard Phillips, ale natychmiastowo przypominają o imponującym objętością i żywiołowym charakterem epistolograficznym dorobku Lovecrafta, którego wartość badacze wynoszą ponad jego prozatorskie osiągnięcia. Giulivo przyznaje z zaskoczeniem, że wielokrotnie był pytany o to, kto jest faktycznym autorem tej korespondencji. Faktycznie, można paść ofiarą takiego złudzenia, ale ważniejszy od niego jest cel zamierzonej przez scenarzystę falsyfikacji. Listy pełnią rolę kompozycyjnych rozwinięć głównych wątków tematycznych towarzyszących kolejnym spotkaniom. Ich adresatami są kolejno Robert E. Howard, matka pisarza, on sam i wreszcie potencjalni czytelnicy. Choć wywodzą się z różnych osobistych intencji i kompleksów, to łączy je nieodwołalnie z sobą i z całością komiksu ścieranie się z wyobrażeniami, nadziejami, obawami wzmożonymi przez bliskość śmierci. Składają się na możliwy egzystencjalny testament, w którym przypisywana jednowymiarowo Lovecraftowi „groza istnienia” nabiera nie fantastycznych, a ludzkich cech.

Jestem pod wrażeniem precyzji, z jaką Giulivo włączył formę listu w tę narrację śmierci. Lovecraft, miłośnik kultury klasycznej, na pewno doceniłby filozoficzny walor zwrotu do samego siebie oraz do nieżyjącego czy możliwego odbiorcy. Sam czas, jaki jest potrzebny do przeczytania tych listów (a miejscami do odszyfrowania ich treści, bo „odręczny” font nie jest oczywisty w przypadku niektórych liter, w czym osobiście absolutnie nie widzę wady), przedłuża nasze obcowanie z dziełem, wzmacnia odczucie obnażonej prywatności i druzgocąco wzmacnia lapidarną treść następującego po nich telegramu. To również gwarancja postoju myśli przed wejściem pomiędzy kolejne wizyjne obrazy.

I tu wreszcie mogę dać wyraz podwójnej satysfakcji, jaka wiąże się z udziałem Jakuba Rebelki w Ostatnim dniu… Po pierwsze – nareszcie scenariusz nie odbiega boleśnie poziomem od opracowania plastycznego, by wspomnieć nieszczęsną Genezę; po drugie – nareszcie format publikacji umożliwia pełniejszy ogląd malarskiej techniki Rebelki, czego brakowało mi w Judaszu. Natomiast osobna satysfakcja, płynąca wprost z podążania za wizualną narracją Ostatniego dnia… jest po prostu niezmierna. Dzięki wywiadom wiemy, że artysta pracował ze scenariuszem pozbawionym szczegółowych wskazówek co do układu kadrów i ujętych w nie kompozycji. Tak udzielona swoboda twórcza zaowocowała magnetyzującą wizją koszmaru, który paraliżuje skutecznie bez udziału – tak, tak! – macek.

Psycho ultras cultists club!
Psycho ultras cultists club!

Jest przeszywająco, przytłaczająco, przerażająco, gdy wchodzimy w świat domniemanej konającej świadomości. Ekspresjonistyczne sympatie Rebelki wprowadzają w kadry gruby kontur, charakterystyczne skosy, nagłe zawężenia i rozchybotania perspektywy, kanciastą motorykę postaci. Jako ich rozwinięcie dostajemy malarską mięsistość plamy, grząskość barw i nieodparte wrażenie wzrokowej lepkości. „Astralnie” zdeformowane oblicze/odbicie Lovecrafta o lustrzanym imieniu „Drawoh” i zaślepionych płasko kolorem okrąglutkich oczodołach budzi wręcz współczucie, gdy tak tuła się po splątanych ścieżkach pamięci, snu, halucynacji i wyobraźni. Emocjonalny zakres obrazów otwierającej się przed nim (czy też w nim) i metamorfującej przestrzeni – morza, miasta, nieba – porównałbym do tekstu hitu Tadeusza Woźniaka o Zegarmistrzu światła. No, może tylko dla dokładności obecną tam purpurę należałoby zastąpić szkarłatem, który u Rebelki pulsuje niczym wiadomy płyn ustrojowy w sposób daleki od sugerowanej skojarzeniem banalności.

Pośród wielu fantastycznych rozwiązań plastycznych dwa zasłużyły u mnie na szczególne wyróżnienie. To trzy plansze z początku komiksu i cztery z jego końcowej części. Pierwsze interpretują związaną z Yog-Sothothem formułę (bo „kwestią” nazwać się tego wszak nie godzi) klucza i bramy. Drugie tworzą surowy i piękny symbol ludzkiej samotności jako tło toczonego w momencie zgonu monologu, w którym powraca sens motta. Razem stanowią klamrę mikro- i makrokosmosu, których jądrem jest Lovecraft; ścierają pokusy gorączkowej fantazji i chłodnego racjonalnego sądu.

Wtóruje mi przy tym wrażenie, że graficznie narracja jest zanurzona, utaplana, zbryzgana, rozmyta, generalnie podległa właściwościom cieczy, włączając w to oczywiście proces zamarzania, wrzenia i parowania. W obfitości tych procesów jest monumentalność żywiołu, który potrafi zagęścić się w galaretowaty wir polipów, wypiętrzyć lodowym zwałem, ściec rozgałęzioną jak piorun ostrą strużką. Całokształt pracy Rebelki odbieram tutaj partiami jako mediumiczny wzlot, ryzykownie wyczerpującą ekstazę, bo tak staje się zżyta z granicami niewyrażalności, które usiłuje przesuwać każdy artysta. I to też zawsze było intencją Lovecrafta, choć nie zawsze w udany sposób realizowaną.

Za białym królikiem... nie, za czarnym kotem!
Za białym królikiem… nie, za czarnym kotem!

Ciągnie mnie również do wyszczególnienia tych elementów, które z łatwością mogłyby pozostać tylko efektowną inkrustacją w dziele Giulivo i Rebelki, a istotnie poszerzają zakres tego dialogu ze śmiercią, jak choćby powracający subtelnie motyw Oka Horusa czy przywołanie postaci i poglądów J.L. Borgesa. Dużym i wartościowym komentarzem są materiały dodatkowe w postaci notatnika graficznego Rebelki oraz posłowia autorstwa François Bona, francuskiego tłumacza dzieł Lovecrafta.

Giulivo z pasją i dystansem przeniósł do scenariusza to, co Michel Houellebecq zawarł w tytule swojego eseju o Lovecrafcie – „Przeciw światu, przeciw życiu”. Rebelka nadał temu kongenialny wymiar plastyczny. Pośród wywiadów udało mi się namierzyć dowody na to, że obu panom współpracowało się lepiej niż tylko z szacunkiem i zrozumieniem, bo chcą jeszcze czymś kiedyś uraczyć fanów komiksu. Cokolwiek to będzie, kiedykolwiek nastąpi – będę czekał niezłomnie, gdyż Ostatnim dniem… pokazali, że potrafią uchwycić rozlegle rozrosłe zjawisko, jakim pozostaje twórczość Lovecrafta, z nietypowej i przy tym osobistej perspektywy.

Wydawnictwu Kultura Gniewu serdecznie dziękujemy za możliwość świadkowania tytułowemu dniowi.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Scenariusz: Romuald Giulivo
Rysunki: Jakub Rebelka
Tłumaczenie: Olga Mysłowska
Typ: komiks
Gatunek: weird fiction
Data premiery: 14.09.2024
Liczba stron: 144
ISBN: 9788367360890

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Łukasz "Justin" Łęcki
Łukasz "Justin" Łęcki
Dzieciństwo spędziłem przy komiksach TM-Semic, konsoli Pegasus i arcade’owych bijatykach. Od kilkudziesięciu lat sukcesywnie podnoszę stopień czytelniczego wtajemniczenia, nie obierając przy tym szczególnej specjalizacji. Fascynują mnie mity, folklor, omen, symbole – wszystko, co tworzy panoptyczny rdzeń ludzkiej wyobraźni. Estetycznie i duchowo czuję się związany z modernizmem, ale dzięki dzieciom i znajomym udaje mi się utrzymywać niezbędny poziom cywilizacyjnej ogłady. Nałogowo wizytuję antykwariaty książkowe i sklepowe działy słodyczy. Piszę też dla wortalu i czasopisma Ryms.
spot_img
W moim oczekiwaniu na ten komiks zderzyły się ekscytacja i panika. Ekscytację wzbudził sam tytuł, odważnie zapowiadający rozprawę z wymiarami ludzkiej ostateczności oraz ponadczasowej kreacji, jakiej ofiarą padł pośmiertnie właśnie H.P. Lovecraft. Panikę zaś wznieciła świadomość objętości związanej z pisarzem literatury podmiotu i przedmiotu,...Ostatnie kuszenie Lovecrafta. Recenzja komiksu Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki