SIEĆ NERDHEIM:

Dragotta, ty draniu! Recenzja komiksu Na wschód od zachodu: Apokalipsa – Rok drugi

Na wschód od zachodu po raz drugi. Dobre historie mają to do siebie, że wymykają się bezpośrednim ocenom. Potrafią zamiast tego wpędzić odbiorcę w gdybanie o tym, „co by było gdyby?“. Cholernie patetycznie zacząłem, wiem, ale rzadko zdarza mi się tak wsiąknąć w narrację i jednocześnie tyle żalu odczuwać przy kontrakcie z komiksem. Poprzednio na start zarzuciłem kilka porównań do znanych mieszanek science-fiction i westernu, jedynie z powodu chwilowej (oby) ciemnoty nie wspominając Mrocznej Wieży Stephena Kinga. W dziele Jonathana Hickmana jest co prawda więcej przegiętej technologii i szczwanego politykowania, a atmosfera jest kompletnie inna, ale pod względem rozmachu trudno mi znaleźć lepszy punkt odniesienia. W tym przypadku to zarówno ogromny komplement jak i wyrażony niechętnie zarzut.

Nie ma absolutnie szans na to, żebyście choćby w jednocyfrowym procencie dali radę załapać fabułę drugiego tomu bez kontaktu z pierwszym. Jeśli więc jakimś cudem postanowiliście dopiero teraz zapoznać się z tą serią, bo – nie wiem – fajowa okładka z czerwoną babką, to proszę zrobić w tył zwrot i przeczytać Rok pierwszy. Od razu mówię, że warto, z recenzją możecie zapoznać się później i dopiero wtedy wrócić tutaj.

Lepiej było nie hamować…

To nie jest bowiem historia, do której można podejść z doskoku. Rok drugi jest naturalną kontynuacją dosłownie wszystkich wątków podjętych poprzednio. Widmo nadciągającej katastrofy rzuca na pogrążone w wiecznym konflikcie Siedem Narodów Ameryki cień, który unicestwia wszelkie promyki skrupułów i współczucia. Złowróżbna przepowiednia zaczyna się wypełniać ku uciesze groteskowego proroka, Wybrani nie do końca mogą się zgodzić odnośnie swojego podejścia względem przeznaczenia, wciąż wkurwieni jeźdźcy apokalipsy kręcą się jak w amoku, a syn śmierci przechodzi pranie mózgu w wykonaniu balona wypełnionego sztuczną inteligencją. Brzmi wariacko? Mówiłem! Sam musiałem przeczytać jeszcze raz część pierwszą i wcale a wcale nie żałuje. Powyższy zarys jest bowiem tylko ułamkiem szalenie skomplikowanej intrygi wykutej przez Hickmana.

Spokojnie, są tu też elementy bardziej przyziemne i zrozumiałe. Nie tylko na kreatywnych dziwactwach się urok tego komiksu opiera. Tor opowieści dalej jest zbudowany z bardzo kruchej relacji politycznej, na której szlaku militarne starcia oraz wszechobecne knowania nieustannie zaburzają stabilność świata. To cud, że przy jednocześnie rosnącym natężeniu wpływów (powiedzmy) bardziej mistycznych, wszystko nie obróciło się jeszcze w perzynę. Rok drugi jest wyraźną manifestacją konkretnego planu autora na rozwój rozwój rozpoczętych wątków, gonitwa w kierunku kulminacji już na tym etapie wyraźnie nabiera tempa, dzięki czemu historia nie cierpi na syndrom nudnego etapu przejściowego. Można by narzekać, że plecy bohaterów nie są już najeżone od wpychanych w nie metaforycznych noży, że apokaliptyczne pierdololo zajmuje coraz więcej miejsca przeznaczonego na prezentację świata przedstawionego i bardziej realistyczne, przyziemne aspekty napiętych relacji międzynarodowych. Według mnie jednak jest to na tym etapie historii naturalne, koniec świata jest już za progiem, a wpływowi zasrańcy nadal starają się z coraz większym trudem wcisnąć swoje interesy w niknący margines ginącego już ładu i zgnoić przy okazji przeciwników. O współpracy, poza bardzo osobistymi relacjami, nie ma absolutnie mowy. „Never compromise. Not even in the face of Armageddon”.

Kwintesencja wykrzywionych mord w wykonaniu Dragotty.

Właśnie osobiste relacje podkreśliły mi tu zarówno książkowy charakter fabuły Na wschód od zachodu i związany z tym szkopuł. Główni gracze tej opowieści wiszą na sieci współzależności i przeszłych doświadczeń. Kumający się ze Śmiercią Wilk jest, poniekąd, bratem księcia Królestwa Nowego Orleanu. Ojciec wilka, zabity przez Strażnika polującego na Wybranych, opętuje obecnie ex-gubernatora Bela Solomona, który buja się w towarzystwie wspomnianego Strażnika właśnie. Można by tak długo wymieniać, już na etapie pierwszego albumu jasne było, że wkroczyliśmy w świat o pokręconej historii a z czasem ogarnięcie tego wszystkiego nie robi się prostsze. Hickman moim zdaniem odwala kawał dobrej roboty, unikając zbytniej ekspozycji i przekazując wszystko, co najważniejsze w pchaniu tej zawiłej afery do przodu w możliwie zrozumiały sposób. Wyraźnie jednak brakuje mu na wszystko miejsca, Śmierć jest niby protagonistą, a widujemy go ekstremalnie rzadko, o perypetiach jego bladego synalka zdarzało mi się zapomnieć, choć niby też są jednym z najważniejszych wątków. Tymczasem treści w Roku drugim jedynie przybywa, a czasu na omówienie wszystkiego jest coraz mniej. Niektóre kwestie, jak motyw trzech nieco przerysowanych łowców nagród, jedynie zyskują na swojej chwilowości i potrafią przy okazji sporo nam powiedzieć na temat tego świata, ale reszta zdecydowanie zasługuje na więcej czasu antenowego. Tu wracam do wstępu: co by było gdyby Na wschód od zachodu było książką, taką rozpisaną na kilka opasłych tomów najlepiej? Można pomarzyć.

Pomogło by to też wyeliminować największy problem tego komiksu, Nicka Dragottę. Poczytałem trochę wypowiedzi twórców i wychodzi na to, że rysownik miał tu spory wpływ na ostateczny kształt historii, za co chwała mu, ale mógł na tym poprzestać. No nie jestem w stanie przeboleć tych ryjów wyrwanych żywcem z miasteczka Innsmouth. U niego twarze zawsze wyglądają tak, jakby nie istniał stan pośredni między mimiką spoczynkową i wybiciem żuchwy z zawiasów. Bez anatomicznie bolesnych grymasów też nie jest dobrze, bo i wtedy oczy spływają mu w okolice skroni a czoła i podbródki puchną do gargantuicznych rozmiarów. Dało by się to uznać za rozpoznawalny styl, ale elementy twarzoczaszki u Dragotty od kiedy tylko pamiętam zawsze kompletnie zmieniają położenie przy każdym ruchu i z nawet minimalnie odmiennej perspektywy, to jest zwyczajny brak umiejętności. Jakimś cudem większość opinii na temat tego komiksu raczej chwali jego warstwę graficzną i o ile mogę się z tym zgodzić w zakresie sprawności narracji, decyzji designerskich, staranności na drugim planie… no prawie wszystko działa poza tym jednym aspektem. Aspektem, na który w drugim tomie jesteśmy narażeni jeszcze częściej.

Koniec końców, przykładowe plansze chyba skutecznie podkreślają moje zarzuty odnośnie rysunków.

Nauczyłem się już, choć zrozumieć tego nie potrafię, że bulgotanie krwi w kontakcie z ilustracjami Nicka Dragotty jest moim osobistym uczuciem, uczuleniem nawet może. Na wschód od zachodu: Apokalipsa – Rok drugi, tak samo jak poprzednia część, powszechnej publiki w oczy nie kłuje, więc nawet jeśli ja wznoszę w gniewie pięść ku niebu przy co drugim kadrze, wy możecie być zadowoleni. Pozwalam. Recenzja, wiadomo, subiektywną rzeczą jest, ale taki bias warto zaznaczyć, bo inaczej jeszcze się ktoś zniechęci do lektury. Trzeba bowiem głównie zwrócić uwagę na to, że pomimo nieustannych zderzeń z odpychającymi mnie rysunkami, nie mogę wciąż się oderwać od tej historii, angażuje się w losy jej nawet najbardziej antypatycznych bohaterów i z niecierpliwością wyczekuję ciągu dalszego. Dzięki epickiemu rozmachowi i umiejętnościom scenarzysty jedyną wyraźną wadą scenariusza są wąskie ramy medium komiksowego i choć autor zawsze powinien dostosować ambicje do możliwości, to Jonathan Hickman naprawdę wyciska tu maksimum potencjału przy nałożonych na siebie samodzielnie ograniczeniach. Ja zwyczajnie chciałbym obcować z tym światem dużo dłużej.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Na wschód od zachodu: Apokalipsa – rok drugi
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: Jonathan Hickman
Rysunki: Nick Dragotta, Frank Martin
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: komiks
Gatunek: science-fiction, western
Data premiery: 20.01.2023
Liczba stron: 424
ISBN: 978-83-67571-02-9

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Na wschód od zachodu po raz drugi. Dobre historie mają to do siebie, że wymykają się bezpośrednim ocenom. Potrafią zamiast tego wpędzić odbiorcę w gdybanie o tym, „co by było gdyby?“. Cholernie patetycznie zacząłem, wiem, ale rzadko zdarza mi się tak wsiąknąć w narrację...Dragotta, ty draniu! Recenzja komiksu Na wschód od zachodu: Apokalipsa – Rok drugi
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki