SIEĆ NERDHEIM:

Dobra robota. Recenzja komiksu Junkyard Joe

Przemyślana, minimalistyczna okładka? Poproszę!
Przemyślana, minimalistyczna okładka? Poproszę!

Lubię komiksy Geoffa Johnsa, nawet bardzo. Dla kontekstu, zarówno względem mojego nastawienia do autora jak i historii przedstawionej w Junkyard Joe, polecam zapoznać się z tekstem na temat Geigera (link). W ogromnym i raczej niezbędnym skrócie, była to opowieść o radioaktywnym superbohaterze (bez najmniejszych konotacji z Hulkiem) w realiach post-apokaliptycznego Vegas, więc jako fan zarówno trykotów jak i nuklearnych zgliszcz bardziej jarać mógłbym się tylko po kąpieli w magmie. Sprawa była postawiona jasno – będą spin-offy. Ja, mimo wszystko, spodziewałem się głównie odcinania kuponów i raczej pokracznych prób stworzenia nowego uniwersum. Nie było bata, by jakieś bzdury o mechanicznym żołdaku mogły choć minimalnie dorastać poziomem do Geigera, który też zresztą nie wszystkim się podobał. Z przyjemnością donoszę, że znowu byłem w błędzie.

W ramach świata przedstawionego tytułowy robot jest popkulturową maskotką wagi superciężkiej, porównywalnie do Calvina i Hobbsa lub Charliego Browna z Fistaszków. To bohater realizowanej od lat serii uroczych, humorystycznych pasków komiksowych, w których autor – Morrie „Muddy” Davis – rozlicza się z amerykańską służbą wojskową. Sympatyczna, nieco już przestarzała maskotka jest dla swojego równie wiekowego twórcy jednak czymś dużo więcej. Joe ocalił życie Muddy’ego w Wietnamie i tak szybko, jak się pojawił, tak szybko zniknął, zostając dla weterana jedynie wspomnieniem i potencjalnym biletem do szpitala psychiatrycznego w przypadku zbytniej ochoty dzielenia się niezwykłymi doświadczeniami. Świat jednak będzie musiał uwierzyć, bo nagle na progu domu staruszka pojawia się Joe, a wraz z nim kłopoty.

„Wojenko, wojenko
Cóżeś Ty za pani”
„Wojenko, wojenko
Cóżeś Ty za pani”

Pora na dodatkowe uzupełnienie kontekstu i lekcję historii. Spokojnie, nie będzie o Wietnamie. Opisując Geigera wspomniałem o problemach Geoffa Johnsa, bo były pewne kontrowersje, abdykował z tronu DC Entertainment i nagle przypadkiem zaczął kleić swój własny imprint w ramach Image Comics. Nie wspomniałem jednak o tym, że ten jego prywatny grajdołek miał pierwotnie ukazać się w DC pod nazwą Killing Zone. Do premiery, w ogromnym skrócie, nie doszło, a przyczyn takiego finału mogą się doszukiwać domorośli internetowi detektywi. Kibicuję, bo mi się nie udało. Sam scenarzysta w wywiadach unika tematu jak Robb Liefeld rysowania stóp. Istotne jest to, że Killing Zone miało się skupiać na niszowych, zapomnianych postaciach jak Atomic Knight albo G.I. Robot, czyli właściwie wypisz wymaluj Junkyard Joe. Tak, Johns zabrał swoje zabawki, nadał im nowe imiona i zaczął tworzyć na ich temat bajeczki już na innym podwórku.

Mamy więc całkiem jasną sytuację, Bezimienni to kopie, w mniejszym lub większym stopniu. Pewnie wkrada się tu wpływ mojej nieskrywanej sympatii do dzieł Johnsa, ale absolutnie mi to nie wadzi. Pomysł na odkopanie najbardziej rezerwowych trykociarzy jest zbyt dobry, by miał się kurzyć w szafie przez kaprysy szefów DC. Tym bardziej że, co zaskoczyło mnie totalnie, Junkyard Joe to naprawdę świetny komiks, może nawet lepszy od Geigera, a mój umysł ma zwykle problem, aby wyobrazić sobie coś bardziej zajebistego od połączenia superbohaterstwa i post-apo. Przyczyn skuteczności scenariusza dopatruję się głównie w jego skupieniu na relacjach: Joego z Muddym, Muddy’ego z mieszkańcami miasta i rodziną nowych sąsiadów, ponownie Joego z dzieciakami z domu obok, wszystkich z wszystkimi. Pod względem nici łączących występujące w opowieści postaci ten album jest jak dziwaczna pajęczyna, w której wszystkie punkty są połączone. Emocjonalny deathmatch, również pod względem dynamiki.

Człowiek trochę nieśmiały jest to się od razu przyczepią.
Człowiek trochę nieśmiały jest to się od razu przyczepią.

Utrzymanie angażującego tempa narracji w slalomie między akcją i wzruszeniami to w tym przypadku mus, ale to żadna nowina. O ile Johnsowi zdarzają się potknięcia, to na składaniu elementów fabularnych w całość zna się on bardzo dobrze. Bardziej zaskakuje mnie to, ile mądrości kryje się w albumie o robotycznym superżołnierzu. Junkyard Joe podejmuje wiele istotnych tematów i choć nie opisuje ich ze zbyt wielką dokładnością, to raczej mało kto spodziewał się tu pełnego wyczucia, oryginalnego podejścia do stresu pourazowego czy dyskursu w tonie „natura kontra wychowanie”. Zaangażowanie w historii grupy dzieciaków z sąsiedztwa też uważam za trafiony pomysł, bo to skuteczna sztampa gatunkowa, bardzo zresztą popularna ostatnimi czasy.

Tu pojawia się jednak problem. Bo wiecie, jak to zwykle bywa, to młodzież w trudnych okolicznościach życiowych, rodzeństwo skłócone z typowych powodów w stylu „bo ryj masz głupi i śmierdzisz pupą”, gdzie tak naprawdę kryje się za tym głębsza trauma. W kolejnym klasycznym ruchu afera z mechanicznym przyjacielem zbliża ich do siebie. Wszystko spoko, ale to dzieje się zbyt szybko. Te wspomniane wcześniej relacje trafiły mi w serducho tylko i wyłącznie dlatego, że są poruszające. Niestety Johns podaje nam je na tacy i jeśli następuje w ich zakresie jakiś rozwój, to jest wyraźnie ponaglony chęcią szybkiego zwieńczenia opowieści. Bardzo bym sobie życzył, aby dane nam było w zakresie tego uniwersum pobujać się trochę jeszcze na luzie z bohaterami w kameralnych okolicznościach ich solowych przygód. Końcówka tomu zapowiada jednak, że historia dąży do jak najszybszego spotkania uroczego robota z innymi meta-ludźmi tego uniwersum. Dotychczasowa jakość pozwala mi dać Geoffowi Johnsowi drobny kredyt zaufania, ale dążenie do większych eventów w superbohaterstwie zwykle owocowało toną miałkiego szajsu.

Drodzy czytelnicy, to jest Joe.

Na ołówki wraca współpracujący bardzo często ze scenarzystą Gary Frank i o ile nie przepadam za klasycznie realistycznym rysunkiem w superbohaterstwie, to mam szczerą nadzieję, że większość uniwersum Bezimiennych utrzyma podobną stylistykę. Tak samo jak w Geigerze, także tutaj nieco staroszkolne podejście do ilustracji zwyczajnie pasuje do kolejnego komiksu będącego częściowo hołdem dla opowieści graficznych sprzed lat. Jeśli zresztą mieliście okazję napatrzeć się na takie tytuły jak Batman: Ziemia jeden, Doomsday Clock (niezależnie od fabuły), czy Shazam z 2013 roku to wiecie doskonale, że Frank jest w swoim fachu artystą kompletnym. To zasłużenie kultowy twórca i perfekcjonista, któremu właściwie nie zdarzają się techniczne błędy. Każdy jego kadr wypełnia masa szczegółów – tu niekiedy brutalnych – odsuwających kreskę od powszechnej, nudnej sterylności. Wspólnie z Johnsem udaje im się właściwie zawsze podejmować trafne decyzje odnośnie tego co, jak i w jakiej kolejności nam pokazać. Junkyard Joe nie jest tutaj wyjątkiem.

Nie mogę pochwalić parcia Geoffa Johnsa na pokazanie nam możliwie szybko wątków, które połączą jego podpatrzonych od DC Comics bohaterów we wspólnych okolicznościach, pewnie takich na kosmiczną skalę zresztą. Trudno mi oczywiście mówić z całkowitą pewnością, że to się nie uda, ale pewien stopień kameralności przedstawionej w Geigerze, a teraz też i w Junkyard Joe, okazał się być powiewem świeżości zaskakującej przy historiach mocno inspirowanych peleryniarską klasyką. Trudno mi się będzie z takim status quo pożegnać, bo nie spodziewałem się również tak kreatywnego podejścia, takich ilości emocjonalnego ciepła w komiksie o robocie z Wietnamu. Wy nie spodziewajcie się za to absolutnie jakiejś burzącej mury gatunkowe oryginalności, ale w ramach tego nurtu bardzo rzadko dostajemy lepiej napisane i narysowane historie. Johnsowi udało się wyciągnąć z pudła ze starociami wszystkie perełki i ułożyć je w opowieść całkiem dobrze funkcjonującą w obecnych trendach popkulturowych. Mam ogromną nadzieję, że następne tytuły nie przerwą tego obecnie jeszcze krótkiego cyklu sukcesów w świecie Bezimiennych. Niech mi tylko ktoś jeszcze wyjaśni, czemu wszyscy z nich mają imiona.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Junkyard Joe
Wydawnictwo: Nagle! Comics
Scenariusz: Geoff Johns
Rysunki: Gary Frank
Tłumaczenie: Olga Mysłowska
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie, akcja, dramat
Data premiery: 11.10.2022
Liczba stron: 200
ISBN: 9788367725125

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Lubię komiksy Geoffa Johnsa, nawet bardzo. Dla kontekstu, zarówno względem mojego nastawienia do autora jak i historii przedstawionej w Junkyard Joe, polecam zapoznać się z tekstem na temat Geigera (link). W ogromnym i raczej niezbędnym skrócie, była to opowieść o radioaktywnym superbohaterze (bez najmniejszych...Dobra robota. Recenzja komiksu Junkyard Joe
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki