Od czasu przeprowadzki nie mam dostępu do telewizora, co mnie – jako tradycjonalistkę nieprzekonaną do platform streamingowych czy serwisów VOD – uwiera mocno. Dlatego gdy miałam okazję spędzić kilka sierpniowych tygodni w domu rodzinnym, dość skrupulatnie rekompensowałam sobie tę niedogodność. Oglądając nie to, co świeższe (wiecie, że teraz stacje telewizyjne nawet w wakacje potrafią zapodać jakieś nowości?), a powtórki. Przede wszystkim seriali produkcji brytyjskiej, jako że mam do nich od pewnego czasu dużą słabość. Właśnie wtedy, pomiędzy perypetiami francuskiego ruchu oporu, usiłującego przemycić obraz Upadłej Madonny z wielkim cycem pędzla Van Klompa, a Hiacyntą Bukietową stwarzającą pozory, przyszła mi do głowy pewna refleksja, związana z odcinkowcami znad Tamizy.
Seriale ze Zjednoczonego Królestwa towarzyszą nam w Polsce co najmniej od połowy lat 60. Nie wiem, czy Saga rodu Forsyte’ów była pierwszą odcinkową produkcją z Wysp Brytyjskich, którą mogliśmy oglądać nad Wisłą, ale na pewno najwcześniejszą, jaką udało mi się znaleźć w zakamarkach starych, czasem wybrakowanych prasowych ramówek. Paradoksalnie czasy PRL-u, uchodzące w powszechnym i stereotypowym rozumieniu za okres zamknięcia na Zachód, były dla obecności brytyjskich seriali w Polsce chyba tymi najlepszymi. Brak silnej ekspansji produkcji amerykańskich (która nastąpiła po 1989 roku i do dziś popkulturowo dyktuje warunki) w naturalny sposób powodował większą różnorodność ramówek. Wszak czymś trzeba było wypełnić program, nawet jeśli istniały zaledwie dwa kanały. Tak więc obok emitowanych z oczywistych względów tytułów zrealizowanych w zaprzyjaźnionych krajach bloku wschodniego swoje miejsce miały seriale z Europy Zachodniej: Francji, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii właśnie. W erze analogowej czas oczekiwania na nowości był dłuższy niż dzisiaj – przeciętnie wynosił dwa do trzech lat od premiery. Oczywiście zdarzały się wyjątki, a im bliżej transformacji systemowej, tym bardziej ten odstęp się skracał. Chociaż z drugiej strony jeszcze na początku lat 90. (rzutem na taśmę łapiących się na ostatnie podrygi tendencji z poprzedniej dekady) oglądaliśmy po raz pierwszy seriale, które w swojej ojczyźnie właśnie się kończyły po kilkuletniej emisji.
Polacy lubili angielskie odcinkowce. W latach 70. zbiorową wyobraźnią i codziennymi rozmowami widzów znad Wisły rządziły takie tytuły, jak wspomniana już Saga rodu Forsyte’ów, Elżbieta, królowa Anglii, Kosmos 1999, Święty czy Ja, Klaudiusz. Lata 80. to Wszystkie stworzenia duże i małe, Hotel Zacisze, Bergerac, Wyspa mew, Dempsey i Makepeace na tropie, Robin z Sherwood… W latach 90. dostajemy ’Allo 'Allo, Jasia Fasolę, Co ludzie powiedzą? czy Pan wzywał, milordzie?. Niektórzy zachłystują się Latającym Cyrkiem Monty Pythona, tak naprawdę nigdy niebędącym zrozumiałym w naszych warunkach, ale to temat na osobną opowieść. Da się zauważyć, że w tej dekadzie do zbiorowej świadomości najbardziej przebiły się tytuły komediowe. Bardzo możliwe, że stało się tak głównie ze względu na zalew amerykańszczyzny w polskiej telewizji. O ile produkcje zza Wielkiej Wody były w stanie (trudno powiedzieć, na ile zasłużenie) przyćmić swoich brytyjskich konkurentów w większości gatunków, o tyle w komedii nie dały rady. A przynajmniej do pewnego momentu.
Zawsze miałam wrażenie, że mimo zachłyśnięcia się polskiej publiczności amerykańskimi serialami odcinkowce z Wysp Brytyjskich nadal miały specjalne względy u widzów (być może częściowo podyktowane sentymentem z dekad poprzednich), zaś od połowy lat 00. na nowo wzrosło zainteresowanie takimi tytułami. Pojawił się chociażby reaktywowany Doktor Who czy potem Downton Abbey albo Sherlock. Kolejna generacja widzów zafascynowała się brytyjskimi serialami. Tym bardziej zabolała mnie świadomość tego, co obserwuję od kilku lat. Że takie produkcje z Zjednoczonego Królestwa, jakie znamy i mocno kochamy, stają się rzadkością. Redaktorka portalu film.org.pl Gracja Grzegorczyk w swoim tekście Świetne brytyjskie seriale, których nie znasz, a powinieneś stwierdziła: „Niestety już od kilku dobrych lat (od roku 2015) wieszczę koniec brytyjskiej telewizji (…)”. Nie da się ukryć, że coś w tym jest. W angielskich odcinkowcach mniej więcej w tym okresie zaczęły zanikać cechy wyróżniające je na tle tytułów produkowanych przez inne kraje. „Cechy wyróżniające”, czyli konkretnie jakie?
Z pewnością swoista kreatywność w podejściu do tematyki. Obok dość oczywistych (choć unikających tematycznego banału) seriali „czystych” gatunkowo – będących po prostu komediami, kryminałami, fantastyką i tak dalej, obecnych chyba w repertuarze każdej telewizji na świecie – dostajemy tytuły beztrosko mieszające elementy różnych konwencji. Nawet takich teoretycznie niezbyt do siebie pasujących. Randall i duch Hopkirka, gdzie jeden z pary detektywów jest zdecydowanie martwy, co nie przeszkadza mu w aktywnym udziale w akcji? Rewolwer i melonik albo Święty, z biegiem czasu łączące śledztwa oraz szpiegowskie intrygi z SF? Życie na Marsie i jego sequel Powstać z popiołów, czyli miks procedurala ze zjawiskami nadnaturalnymi? Mniej rozpoznawalne przykłady można mnożyć.
Szczególnym rodzajem takich „domieszek” jest dodawanie charakterystycznego cierpkiego humoru w różnych proporcjach właściwie do niemal każdej produkcji odcinkowej. Czasem są go śladowe ilości, w formie okazjonalnego dowcipnego dialogu czy sceny rozładowującej napięcie, ale równie dobrze może objawić się jako dystans do podejmowanego w fabule tematu czy nawet ogólnie prześmiewcza konwencja. Humor czyni lżejszymi kryminały (Dempsey i Makepeace na tropie, Nowe triki, Śmierć pod palmami) albo seriale obyczajowe (Doktor Martin, Hotel Babylon). Ponadto z każdego gatunku Brytyjczycy potrafią uczynić komedię. Przykładowo z fantastyki naukowej – tak powstały chociażby Czerwony Karzeł czy recenzjowany na naszych łamach mało znany Come Back, Mrs. Noah. Nie da się nie zauważyć, że nawet stojący na dość poważnych – choć wywodzących się z koncepcji skierowanej do dzieci – fundamentach Doktor Who do pewnego momentu nasycony był komizmem, przejawiającym się w zwariowanych, nierzadko absurdalnych pomysłach. Jednak najbardziej fascynującą grupę stanowią komediowe seriale historyczne. Szczególnie z naszej polskiej perspektywy, zakładającej (poza nielicznymi wyjątkami), że z takiej tematyki śmiać się nie wypada. Brytyjczycy nie mają w tym względzie oporów. Pokazano to chociażby w ’Allo 'Allo i Pan wzywał, Milordzie?, jak również w innych odcinkowcach współtworzonych przez Davida Crofta, niestety nieznanych polskiej widowni – chyba najciekawiej wypadają pod tym względem It Ain’t Half Hot Mum o zespole artystycznym brytyjskiej artylerii, stacjonującym w Azji u schyłku II wojny światowej, oraz Hi-de-Hi! o przygodach angielskich odpowiedników naszych kaowców w ośrodku wczasowym na przełomie lat 50. i 60. Z kolei w wypadku Czarnej Żmii scenarzyści przy pisaniu czwartej serii teoretycznie otarli się o bardzo cienką granicę dobrego smaku. Wszak podjęli się tematyki I wojny światowej, która w świadomości mieszkańców Zjednoczonego Królestwa pozostawiła potężną traumę, poważniejszą chyba nawet niż kolejny wielki konflikt globalny. Jednak tutaj objawiła się następna cecha wyróżniająca angielskie seriale na tle innych – do tego delikatnego zagadnienia twórcy podeszli w odpowiedni sposób, nie wyszydzając bohaterstwa żołnierzy, ale krytycznie oceniając postawę dowódców, traktujących szeregowców jak mięso armatnie.
Wszystkie brytyjskie seriale – te o zwariowanej konwencji oraz te bardziej tradycyjne – łączy kolejna wyjątkowa właściwość, mianowicie dobrze zarysowane, niebanalne postacie. Ich charakterystyki są szczegółowe, co sprawia, że bohaterowie stają się bardziej realni i łatwiej jest widzowi się do nich przywiązać. Bardzo rzadko są jednoznacznie źli lub dobrzy; postacie teoretycznie pozytywne miewają swoje dziwactwa i niekiedy irytujące nawyki, te przewidziane jako negatywne z kolei przejawiają czasem sporą przyzwoitość. Wszak niezależnie od tego, jak bardzo nieznośna jest Hiacynta Żakie… Bukiet z Co ludzie powiedzą?, trzeba jej oddać honor, że nigdy nie przekracza istotnych granic moralnych i na swój sposób troszczy się o rodzinę, a uważany przez niektórych za wybawiciela światów Doktor Who potrafił zachowywać się z bezwzględnością rasowego czarnego charakteru. Czasami takie podejście jest źródłem niezłych zaskoczeń. Przykładowo w serialu Morderca z Whitechapel, mrocznym kryminale skupionym wokół przestępców naśladujących brutalne zbrodnie z przeszłości, jednym z protagonistów uczyniono Raya Milesa, policjanta bardzo odległego od stereotypu zgorzkniałego, zmęczonego życiem gliny z fatalnym życiem prywatnym – jest wprawdzie nie wzorową, ale sympatyczną głową rodziny i potrafi z ojcowską opiekuńczością zadbać, aby młodszy partner po całonocnej pracy nad śledztwem zjadł porządne śniadanie. Swoją rolę w budowaniu postaci odgrywają różnorakie manieryzmy, w tym powiedzonka, dające poczucie pewnej stałości – trochę jak w życiu. Nie trzeba chyba podawać przykładów. Założę się, że chyba każdy, nawet niezbyt zaangażowany w temat brytyjskiej popkultury, jest w stanie wymienić choć kilka takich hasełek lub powracających zachowań.
Jednak nawet najlepiej napisana postać nie mogłaby dobrze funkcjonować na ekranie, gdyby została źle obsadzona. Reżyserzy z Wielkiej Brytanii zdają się mieć rękę do dobierania aktorów – w końcu trudno jest zliczyć sytuacje, kiedy po prostu nie wyobrażamy sobie innego odtwórcy danej roli. Tak dobre dopasowanie niestety lub stety czasami rozszerza się o niemożliwość zwizualizowania sobie danego aktora wcielającego się w jakąkolwiek inną postać niż ta jedyna, co najczęściej kończy się dla delikwenta absolutnym brakiem szans na oderwanie się od swojego kultowego bohatera. Czy raczej kończyło, bo najbardziej spektakularne przykłady tak „zablokowanych” karier to na szczęście raczej pieśń dalekiej przeszłości. Dlatego mimo wszystko mam wrażenie, że tutaj już od dłuższego czasu nie istnieje coś takiego jak szufladkowanie. Z jednej strony wybitni aktorzy dramatyczni dostają możliwość spróbowania swoich sił w komedii – jak chociażby Clive Swift, niezapomniany Ryszard Bukiet, wcześniej znany przede wszystkim jako odtwórca ról szekspirowskich. Z drugiej bycie komikiem nie zamyka drzwi do grania poważniejszych bohaterów, co udowodnili chociażby Ben Miller w Śmierci pod palmami czy Miranda Hart w Z pamiętnika położnej.
Do tego wszystkiego dołóżmy jeszcze dużą dbałość o jakość wykonania. Kostiumy prezentują się niebanalnie, a w wypadku tytułów bliższych serialom historycznym urzekają bogactwem efektownych detali. Co ciekawe, Brytyjczycy przechowują stroje z epoki stworzone na potrzeby konkretnych produkcji i wykorzystują je przy realizacji następnych. Scenografie również prezentują się świetnie, lecz na nich serialowe otoczenie się nie kończy. Nawet tytuły toczące się niemal wyłącznie w pomieszczeniach – sitcomy czy część starszych produkcji gatunków wszelkich – od czasu do czasu wychodzą w plener, co dodaje im autentyczności. A co by nie mówić, te wszystkie angielskie krajobrazy pełne starych budynków, jakby zupełnie nietkniętych zębem czasu, wyglądają często nieziemsko pięknie i aż się proszą o bycie tłem jakiejś ekranowej opowieści. Do tego dołóżmy jeszcze udane zdjęcia, dopasowaną, często zapadającą w pamięć muzykę oraz chyba element najistotniejszy – traktowanie każdego zadania związanego z tworzeniem seriali może nie absolutnie poważnie, ale bez pobłażania. Dlatego efektowne nagłe zgony, z których słyną Morderstwa w Midsomer, na papierze często ledwie graniczą z groteską – jak na przykład zabójstwo za pomocą czołgu, kotła czekolady lub wielkiego koła sera – ale na ekranie zostają przedstawione w sposób budzący przerażenie, zgodne z założeniami twórców.
Trudno mi powiedzieć, co sprawiło, że brytyjskie seriale w takim właśnie kształcie, jak ten wyżej przeanalizowany, zaczęły wymierać. Ale mam na ten temat pewną hipotezę – nie wiem, na ile słuszną, ale spróbujmy. Ze względu na brak problemów z barierą językową nowe serie Doktora Who mogły stosunkowo szybko pojawiać się w amerykańskiej telewizji. I choć starsze odcinki były emitowane w Stanach Zjednoczonych, zyskując naprawdę sporą popularność w latach 80., to tym razem przygody Doktora „zażarły” o wiele mocniej. Dodatkowo na początku lat 10. swoje zrobiła pierwsza seria Sherlocka, wyjątkowo dobrze przyjęta przez widownię. Dlatego zastanawiające jest, że mniej więcej od tamtego czasu w obu wymienionych produkcjach zaczęły następować niekorzystne zmiany, pozbawiające je charakterystycznego angielskiego stylu i upodabniające do jednak sztampowych seriali amerykańskich. Czyżby brytyjska telewizja zachłysnęła się względami publiczności zza oceanu tak bardzo, że postanowiła dostosować swoje produkty do ich gustów? Jeśli tak, to postąpiła bardzo niesłusznie, bo to właśnie odmienność od całej masy podobnych do siebie tytułów zadecydowała o sukcesie seriali ze Zjednoczonego Królestwa. Zamiast tego mamy taką sytuację: niezależnie od tego, po której stronie Atlantyku powstał dany serial, robiony był on według tych samych schematów. A to nie jest nic dobrego.
Czy te negatywne zmiany są jeszcze do zatrzymania? Trudno orzec. Niby wciąż powstają seriale urzekające swoją wyżej omawianą „brytyjskością”, jak chociażby oparta na faktach Rodzina Durrellów (przez niektóre stacje emitowana jako po prostu Durrellowie), opisująca perypetie wdowy i jej czwórki dzieci na greckiej wyspie Korfu czy Shakespeare i Hathaway: prywatni detektywi, sympatyczny kryminał pełen odniesień do życia i twórczości słynnego stratfordczyka. Ale nie oszukujmy się – jest ich niewiele i nie są tak promowane poza granicami Wielkiej Brytanii, w efekcie czego część widowni nawet nie wie o ich istnieniu. Zwłaszcza że rzadko goszczą one w ofercie modnych platform VOD, które niestety kształtują, co wśród odcinkowców uchodzi za „modne”, a co nie. Dlatego choć nie chcę brzmieć jak stary dziad, to przyznaję: nie dziwię się ani sobie, ani wielu innym osobom, że w takiej sytuacji chętniej uciekamy do starszych brytyjskich seriali, skoro te nowsze nie potrafią już równie mocno trafiać do naszych serc i gustów.