Jak mam trzeźwo podejść do oceny komiksu, jeśli już zdejmując z niego folię, rechotałem z radości jak nastolatka w kolejce na backstage? Hellboy to bardzo ważny tytuł nie tylko dla mnie, a ostatnio wydany siódmy tom (choć teoretycznie numerka pozbawiony) wyróżnia się nawet w ramach swojej serii. To zdecydowany początek ostatniego etapu przygód piekielnego chłopca, a zarazem powrót Mike’a Mignoli w roli ilustratora. Chyba wolałem luźniejsze, epizodyczne przygody, bo ta doniosłość rozbudziła we mnie jakieś szaleńcze poczucie obowiązku krytycznego. Trzeba zetrzeć banana z gęby i sprawdzić, możliwie merytorycznie, czy złego faktycznie diabli nie biorą.
Nie będę się powstrzymywał przed spoilerem z poprzedniego etapu historii, bo jeśli go nie czytaliście, to nie mam pojęcia, po co w ogóle otworzyliście ten tekst. Hellboy nie żyje i trafił do piekła. Szokujące? Niespecjalnie, bo przeznaczenie czerwonego złośnika od zawsze pchało go w stronę miejsca narodzin. Przedstawiona nam wersja piekła nieco różni się od wizji z Boskiej Komedii i obrazów Hieronima Boscha. Rozległe, chaotyczne miasto pogrążone jest w melancholii ogłupionych udręką dusz. Ognie nie płoną, rzeki krwi praktycznie stanęły – piekło faktycznie prawie zamarzło, a do definitywnego końca brakuje jedynie udziału niechętnego posiadacza Prawej Ręki Zniszczenia. Ten zaś, jak to ma w swoim buntowniczym zwyczaju, lata sobie po okolicy i miesza się w sprawy umarłych. Złowrogie przeznaczenie nie pozwoli mu jednak na długotrwałe uniki, a bardziej rogaci krewni szybko o sobie przypomną.
Najbardziej podoba mi się fakt, że pomimo częściowej finalności wątku i skonkretyzowania fabularnego, seria nie porzuciła całkowicie swojej luźnej konstytucji. Hellboy może i krząta się w tym samym miejscu, ramię w ramię z demonami zarówno przyszłości, jak i przeszłości, ale przy okazji prób ratowania swojej wolnej woli grzmoci kamienną piąchą niewyględne ucieleśnienia udręk innych skazańców. Na tle nieco mniej epizodycznej narracji może się to wydawać chaotycznym tańcem bez celu, ale konstrukcyjnie nie różni się od poprzednich historii. Kto zresztą powiedział, że duszyczka zrzucona w okolice Kokytos zachowuje pełną zdolność logicznego myślenia? Melancholijny oniryzm jest tu przekonujący i usprawiedliwia pozorny brak sensu.
Z drugiej strony muszę przyznać, że miejscami ten rozdmuchany smutyzm bywał męczący. Trudno mieć pretensje do czerwonego za to, że pobyt w tartaryjskich czeluściach odebrał mu ułamek urzekającego tumiwisizmu, ale klimat bywał przytłaczający. Mignola od samego początku kupował moją miłość równowagą między okultystycznym kotłem wpływów wielu mitologii i dystansem w postaci szaro-czarnego humoru. Tutaj wszystko poszło za bardzo na jedno, hehe, kopyto. Co prawda W piekle wciąż czyta się bardzo dobrze, tradycyjnie wracają starzy znajomi, a i nowych postaci nie brakuje. Każda z nich wyrazista i konsekwentnie scharakteryzowana pomimo często minimalnego czasu antenowego.
Próby przypucowania się do ilustratorskiej pracy Mignoli są porównywalne do plucia pod wiatr na ogromny monument tylko dlatego, że dawno się go nie widziało. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że rysownicy wcześniej zajmujący się Hellboyem, z Duncanem Fegredo na czele, odwalali kawał dobrej roboty. Potrzebą nieco cierpliwości, aby ponowne przyzwyczaić się do minimalizmu ujętego w ramy doskonałej gry czarnymi cieniami. Potem można na powrót zacząć doceniać samodzielność kompozycji kształtów wyłaniających się z mroku na każdym kadrze kreślonym przez mistrza. Tysiące małych dzieł sztuki w jednym albumie, za to uwielbiam Mignolę, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tym razem poświęcił niektórym rysunkom mniej czasu. Jest pięknie, ale bywało lepiej, nie tylko ze względu na usprawiedliwione fabularnie wypranie mocnej czerwieni z pyska tytułowego diablęcia.
Czułem się wręcz dziwnie, mając nawet drobne zastrzeżenia do kreski mistrza, więc podwójnie ucieszyła mnie pigułka wizualnego opium na końcu tomu. Dziewięćdziesiąt stron materiałów dodatkowych. Serio, dokładnie czwarta część tego albumu jest wypełniona szkicami, okładkami i innymi bajerami. Jeśli uważacie to za niepotrzebną wydmuszkę zwiększającą koszt albumu, to oczywiście macie prawo do swojego zdania. Ja mam za to prawo stwierdzić, że narzekanie w tym wypadku byłoby szczytem malkotenckiego pokwękiwania. W piekle to ważny tom i należy mu się porządna forma, a okazja wejrzenia w proces twórczy genialnego artysty jest prezentem o nieocenionej wartości. Oby więcej takich wydań. Skoro już zapycham półki twardymi oprawami, to niech kryje się w nich jakiś pozór ekskluzywności.
Ostatecznie nie mam pojęcia, czy wspomnianych drobnych błędów nie wyłapałem jedynie przez jakiś własnoręcznie sobie narzucony, arbitralny obowiązek. Siódmy, zbiorczy tom Hellboya czytało mi się doskonale, oglądało jeszcze lepiej, a jakość wydania (zwłaszcza w porównaniu do poprzedniej dwutomowej formy) zagwarantowała klejnocik w galerii grzbietów zdobiących moje półki. Jeśli po prostu ukochaliście sobie czerwonoskórego łowcę potworów, to ponownie dostaniecie jego porcję zmagań z eterycznymi maszkaronami i wrodzonym fatum. Po dotrwaniu do tego etapu historii porzucenie jej byłoby głupotą, a drobne niedociągnięcia i chaotyczny tok narracji nie są na tyle dokuczliwe, by zrzucić tę serię z piedestału najlepszych opowieści komiksowych w historii. Fabularny koniec Hellboya może być bliski, ale w ramach popkultury ta postać pozostanie zasłużenie nieśmiertelna.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Hellboy w piekle
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz: Mike Mignola
Rysunki: Mike Mignola
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Typ: komiks
Gatunek: fantasy/horror
Data premiery: 13.11.2019
Liczba stron: 360