
Wśród masowego wylewu świątecznych tytułów Netflixa znalazł się jeden, który od razu przyciągnął moją uwagę. Stało się to za sprawą obsady. Kombinacja starych znajomych z planu, znanych twarzy kina i gwiazdek Disneya z dzieciństwa w formie świątecznego sitcomu — co złego z tego może wyjść? Okazuje się, że nic, bo to bardzo ciekawy, zabawny, boleśnie prawdziwy i wciągający serial.

Matt (Brent Morin) wraz ze swoją dziewczyną Emmy (Bridgit Mendler) wyjeżdżają na święta do jej ojca. Rodzina Quinnów okazuje się liczna oraz podzielona na dwa kręgi. Emmy, Kayla (Ashley Tisdale), Patsy (Siobhan Murphy), Sean (Hayes MacArthur) są dziećmi Dona (Dennis Quaid) i tworzą kochaną, zżytą familię. Todd (Adam Rose) i Joy (Elizabeth Hoe) to stali partnerzy Patsy i Seana. Wszyscy z osobna to cudowni ludzie, ale razem to rodzina z piekła rodem. Stąd ten podział, bo ci, których nie łączą z nimi więzy krwi, muszą przetrwać ten trudny czas spotkań. Żeby tego było mało, różne problemy pojawiają się w jednym momencie. Matt chciałby się oświadczyć, ale Don jest przeciw. Kayla odchodzi od męża i przyznaje się do swojej orientacji, a Todd zabiega o uznanie Dona. Oprócz tego jest cała masa częściej spotykanych problemów i konfliktów, które zwykle pojawiają sięw naszych własnych rodzinach. Trzeba przyznać, że to spora mieszanka wybuchowa. Wątki te rozwijają się w niespodziewanych nieraz kierunkach przez cały sezon. Okraszone są sporą dawką humoru, miejscami lepszego, miejscami wprawiającego w zażenowanie, ale całościowo to dosyć udany sitcom.

Bardzo ciekawie przedstawiony jest przypadek głowy rodziny. Oprócz bycia kontrolującym wszystkich imperatorem ma on ciekawy wątek związany z wchodzeniem na wyższy poziom znajomości z koleżanką z pracy.
Nie brakuje w tym serialu też szczypty dramatu i konfliktu, o których co prawda trudno powiedzieć, że są w jakiś sposób kreatywne, ale znajduje ciekawe rozwiązanie w relacjach tworzących się między postaciami. Powstająca więź bohaterów oraz wzajemne zrozumienie swoich problemów to coś, czym ten serial stoi. Bardzo podoba mi się, jak skrupulatnie zadbano, by każdy miał z kimś jakiś wątek.

Niestety nie ma róży bez kolców. Pomijając miejscami słabe żarty, największym problemem jest przerysowanie wszystkiego. Każdy problem, relacja i tak dalej są ukazane po prostu patetycznie. Kwestie tę ratuje jednak ponadprzeciętna gra aktorska, która przenosi serial na wyższy poziom i pozwala traktować go jako parodię w większym stopniu, niż nią jest.

Merry Happy Whatever to bardzo dobra pozycja, by poczuć świąteczny klimat, a zarazem się pośmiać. Trochę mnie martwi, że zakończenie sugeruje kolejny sezon na lato. Osobiście uważam, że może to zawieść, a sam tytuł jest mocno ukierunkowany na święta. Zobaczymy, co przyszłość przyniesie, natomiast teraźniejszość jest bardzo dobra.