Oscar baits, czyli filmy produkowane tylko albo głównie po to, żeby otrzymały worek Oscarów, nie są niczym nowym i praktycznie każdego roku trafiają do kin tego typu produkcje, a ich tworzeniem zajmował się nawet Steven Spielberg, chociażby za sprawą Czasu wojny czy Lincolna. Nie można zaprzeczyć temu, że niektóre z nich są mimo wszystko przyjemne, podczas gdy inne, jak chociażby Crash: Miasto gniewu, potykają się o własne nogi. Do której kategorii zalicza się La La Land, bez wątpienia należący do grona Oscar baits i rzekomo będący produkcją, która przekona do musicali nawet te osoby, które za filmami śpiewanymi i tańczonymi nie przepadają? I dlaczego dla Nie tylko gry recenzuje go akurat ta osoba, która nie trawi filmów śpiewanych, nawet animacji Disneya?
Film przedstawia historię Sebastiana Wildera i Mii Dolan, dwójki młodych i pięknych, którzy mieszkają w Los Angeles, żeby zrealizować swoje marzenia. On, uzdolniony pianista, marzy o sławie i otwarciu własnego klubu jazzowego, ona o rozpoczęciu kariery megapopularnej aktorki filmowej. Chociaż początkowo nie przypadają sobie do gustu, z czasem rodzi się między nimi nić porozumienia, a przebywając ze sobą zaczynają czuć motylki w brzuchu. Są dla siebie nawzajem ostoją i zachętą do tego, żeby nie rezygnować z pogoni za marzeniami.
Na początku warto zwrócić uwagę na to, że film jest w pewnym stopniu paralelny do sytuacji Damiena Chazelle’a, który scenariusz napisał jeszcze w 2010 roku, a chociaż przeniesieniem go na ekran były zainteresowane wytwórnie, to żadna z nich nie chciała pozwolić reżyserowi na zrealizowanie go w takiej formie, jaką sobie wymarzył, chcąc ingerować w jego dzieło. Po sukcesie Whiplash, kiedy Chazelle trafił do grona najciekawszych hollywoodzkich reżyserów, poszło już mniej lub bardziej z górki – nawet jeżeli z projektu ze względu na inne zobowiązania zawodowe wycofali się Emma Watson i gwiazda Whiplash Miles Teller, Chazelle’owi udało się zrealizować taki film, jaki chciał. Sam jest perkusistą, tak więc za sprawą La La Land wyraził swoją miłość nie tylko do filmu, ale też muzyki, biorąc przykład ze swoich bohaterów, żeby nigdy się nie poddawać.
La La Land kojarzy mi się trochę z Deszczową piosenką – filmem, który ponad pół wieku temu wywołał prawdziwy boom na musicale. Sama produkcja ma poniekąd na celu ożywić ten gatunek i przywrócić go do łask. Podczas gdy Deszczowa piosenka opowiadała o gwiazdach kina niemego, które po rozpowszechnieniu się filmów dźwiękowych miały problemy ze względu na niewystarczające predyspozycje wokalne, tak La La Land poniekąd odwołuje się do lat 50., kiedy to debiutował klasyk Gene’a Kelly’ego, ale też dekad wcześniejszych i późniejszych. Nie chodzi tutaj tylko o mniej lub bardziej subtelne aluzje do klasyków kina – czy to obracanie się na latarni, czy wybranie na miejsce jednej z randek Griffith Observatory, odwołując się do finałowej sceny z pamiętnego Buntownika bez powodu z Jamesem Deanem (oglądanego zresztą wcześniej przez bohaterów), czy to nawiązując do Casablanki, czy poprzez charakterystyczne dla tamtego okresu czcionki, oświetlenie albo kolorystykę. Dla miłośnika kina będzie więc to produkcja bez wątpienia interesująca, stanowiąca niejako hołd dla czasów już dawno minionych, podobnie jak ubiegłoroczne Ave, Cezar! braci Coenów.
Filmowi nie można odmówić świetnej realizacji – już pierwsza scena, przedstawiająca sznur samochodów na moście, z których wychodzą pasażerowie, zaczynając tańczyć i śpiewać, robi naprawdę wielkie wrażenie. Brawa bez wątpienia należą się autorom choreografii, operatorowi Linusowi Sandgrenowi, montażyście Tomowi Crossowi i Chazelle’owi za wyreżyserowanie tego wszystkiego. Praca wszystkich trzech wymienionych jegomościów sprawiła, że La La Land to olśniewający cukierek dla oczu, który nie spodoba się chyba tylko największemu ponurakowi, tudzież osobom preferującym mroczne i gotyckie klimaty. Bardzo dobrze prezentuje się również muzyka Justina Hurwitza, chociaż jak dla mnie sprawdza się ona wyłącznie w filmie, bo po jego obejrzeniu nie jestem w stanie zaśpiewać czy nawet zanucić ani jednego usłyszanego w La La Land utworu, nie licząc „Take on Me” A-ha i „I Ran” A Flock of Seagulls, które znałem na pamięć jeszcze przed seansem. No i oczywistą oczywistością jest fakt, że Ryan Gosling i Emma Stone poradzili sobie, notabene, śpiewająco.
Jest jednak w tym filmie coś, co bardzo znacząco wpływa na jego końcową ocenę – fakt, że jest on musicalem. Owszem, sceny śpiewane, nawet mimo swojego kiczowatego stylu wynikającego z przynależności do takiego gatunku, często urzekają wizualnie, dźwiękowo i aktorsko, nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że Chazelle nie do końca miał na nie pomysł, bo rzadko kiedy „kleją” się one z fabułą i w jakiś znaczący sposób pozwalają na opowiedzenie historii. Sam scenariusz przez długi czas też jest zbiorem klisz, coś ciekawszego oferując tak naprawdę dopiero pod koniec. Gdyby odrzeć La La Land ze wstawek śpiewanych, a na poważnie skupić się na dramacie tych dwojga młodych ludzi, całość moim zdaniem bardzo by zyskała, bo nawet mimo sztampowatości, jest między nimi chemia, a widzowi bardzo łatwo z nimi sympatyzować. Jednak ze względu na liczne, moim zdaniem często niepotrzebne albo źle wykorzystane wstawki śpiewano-tańczone, od momentu, kiedy przeminął pierwszy zachwyt nad warstwą wizualną i dźwiękową, seans strasznie mi się dłużył. Przypuszczam, że dla wielu mężczyzn, których lepsze połówki wyciągną do kina na La La Land, bo musical, bo Gosling, seans będzie drogą przez piekło.
Wybierając się na La La Land miałem pełną świadomość tego, że zobaczę film skrojony pod Oscary, w dodatku przynależący do gatunku, którego nie lubię i z reguły staram się go unikać jak ognia, po seansie nie wiem jednak, jak to kukułcze jajo ocenić. Przyjemnie zaskoczył mnie fakt, że otrzymałem śliczną laurkę wystawioną Hollywoodowi z jego złotego okresu, znakomicie zagraną i zrealizowaną. Gdybym był kobietą, być może nawet bym się w tym filmie zakochał, bo dla wielu przedstawicielek płci pięknej bez wątpienia będzie to jedna z tych produkcji, które ogląda się na chandrę. Nie kupuję jednak tego, co miało stanowić o jego sile, czyli musicalowej otoczki, która moim zdaniem nie została przez Chazelle’a właściwie wykorzystana i ciągnie całość w dół – chociaż te wstawki są pięknie zrealizowane, to po ich wyrzuceniu film stałby się moim zdaniem bardziej spójny i tylko by na tym zyskał. Tak więc z całą pewnością nie jest La La Land produkcją, która sprawiła, że zapałałem miłością do musicali. Jednak na pytanie: „Czy dać się dziewczynie namówić, żeby pójść na to do kina?”, odpowiedziałbym twierdząco. Możecie nie lubić Goslinga, możecie – tak jak ja – nie lubić musicali, ale La La Land na dużym ekranie jednak warto zobaczyć dla jego strony technicznej, nawet jeżeli prawdopodobnie będziecie przy tym cierpieć.
Podsumowanie
Nasza ocena
Plusy:
+ realizacja
+ aktorstwo
+ hołd dla złotej ery Hollywoodu
+ mnóstwo nawiązań do starych filmów
Minusy:
– musicalowa otoczka jest moim zdaniem niepotrzebna i ciągnie całość mocno w dół
– piosenki nie zapadają w pamięć, a to już spora wada musicalu
Zdecydowanie bardziej interesuje mnie techniczna otoczka tego filmu. Musical to coś nie dla mnie.