Pamiętacie grę w wisielca/szubienicę? Zasada jak w Kole fortuny: jedna osoba zgaduje wymyślone przez drugą słowo, znając tylko liczbę tworzących je liter. Strzela dowolną spółgłoską lub samogłoską, a trafienia są wpisywane w odpowiednie, zaznaczone kreskami, miejsca hasła. Każde pudło przeciwnik odznacza na kartce również kreską, wznosząc w ten sposób najpierw symboliczną szubienicę, potem zaś, pozostając wiernym osiągalnej dla największych antytalentów rysunkowych technice, wzbogacając stopniowo kompozycję o głowę, tułów i członki dyndającego na niej delikwenta. Gra kończy się odpowiednio w chwili odgadnięcia hasła lub uzyskania pełnego schematu powieszonego rywala.
Niesamowite, jak bardzo ten posmak egzekucji wzmagał emocje podczas gry, często skrycie prowadzonej podczas zajęć lekcyjnych. I jak wpływał na rozwój leksyki. Potencjalna śmierć kryjąca się w dowolnym słowie. Niebezpieczne kombinacje liter. I ta uczciwa zamiana ról – jesteś ofiarą, by w rewanżu zaraz stać się katem. Jako kto odniesiesz zwycięstwo?
Dlatego widoczny na okładce Kredziarza charakterystyczny ludzik, w formie znamionującej skuteczne wykonanie wyroku, automatycznie zasugerował mi uwikłanie fabuły w wymiar słów-zagadek, opartej o nie gry prowadzonej między bohaterami. I choć poczułem się rozczarowany błędnością tego tropu, to owo poczucie szczęśliwie nie rozciągnęło się na całość lektury debiutanckiej powieści C.J. Tudor. Co nie znaczy, że Kredziarz dostarczył sobą zgodnego z oczekiwaniami ekwiwalentu. Ale po kolei.
Akcja zawiązuje się w 1986 r., w małym angielskim miasteczku. Piątka przyjaźniących się dwunastolatków – czterech chłopców i dziewczyna – udaje się do lunaparku. Jeden z nich, Eddie, zostaje bliskim świadkiem wypadku – oderwany element karuzeli zahacza o inną nastolatkę, masakrując jej twarz. Chłopiec pomaga w akcji ratunkowej przeprowadzonej przez zachowującego zimną krew mężczyznę-albinosa, który okazuje się być nowym nauczycielem w miejscowej szkole. Obaj sezonowi bohaterowie od tego momentu niezależnie od siebie uczestniczą w podgrzewających małomiasteczkową atmosferę wydarzeniach, których kulminacją jest makabryczna zbrodnia. Odkrywa ją, podążając za wyrysowanymi kredą znakami, wspomniana grupka dzieciaków. Po trzydziestu latach urzędowo zamknięta sprawa powraca do Anderbury i Eddiego (obecnie zgorzkniałego, regularnie alkoholizującego się nauczyciela ojczystego języka w lokalnym liceum) wraz z Mike’em – jednym z członków dawnej paczki. Mężczyzna chce odgrzebać i opisać głośną historię „kredziarza”, gdyż, jak twierdzi, wie, kto był nim naprawdę. Niedługo przed przybyciem Mike’a przyjaciele z dzieciństwa otrzymują tajemnicze przesyłki, zawierające rysunek powieszonego ludzika i kawałek kredy.
Narracja toczy się dwutorowo – poszczególne rozdziały przenoszą nas odpowiednio do 1986 i 2016 roku. Za relację w obu przypadkach odpowiedzialny jest Eddie Adams i każdorazowo pozostaje wystarczająco przekonujący. Autorka zapewnia po temu dobre warunki, z dużą świadomością operując ogranymi, jak to w wypadku literatury formułowej, schematami. Znajdziemy tu całą galerię zróżnicowanych społecznie i światopoglądowo uczestników owych małych dramatów, będących codzienną karmą tabloidów, za to sposób, w jaki następują odsłony ich aktywności, ma w sobie coś z dużo bardziej sugestywnej, usubtelnionej detalami reporterskiej zwięzłości. Chroni to wszystkie zdarzenia przed skazą fałszu i zachowuje ich prywatny wymiar. Emocje ujawniają się oszczędnie, co nie znaczy, że są wystygłe. Typowy, fermentujący zaczyn w zamkniętych, małych społecznościach, naczyniach pozornie niepołączonych. A gdy przyszło do rozlania – cóż, każdy łyknął porcję nieprzefiltrowanych mętów, ale niekoniecznie ujawnił wywołany tym niesmak. Niesmak, który może pozostać na języku przez długie lata.
W kampanii promocyjnej powieść porównuje się do takich dzieł jak To S. Kinga i serialu Stranger Things. Faktycznie, zaznajomiony z tematem czytelnik wychwyci mniej czy bardziej bezpośrednie nawiązania, będące wszak raczej ukłonem niż zapożyczeniem. Jednak podobieństwa nie dotyczą istotnej dla obu przywołanych tytułów sfery ponadnaturalnej. Kredziarz nie korzysta z właściwej dla horroru metafory zmaterializowanego koszmaru, stanowiącego dla bohaterów pole najpierw indywidualnej, potem zaś wspólnej konfrontacji. Relacje nie rozwijają się pod jego dyktando. Nastrój, jaki towarzyszy części historii ulokowanej w latach 80., bliższy jest minipowieści króla horroru pt. Ciało, zamieszczonej w zbiorze Cztery pory roku. Beztroska, dziecięca żądza poznania, przygoda, która zmienia dotychczasowy kształt względnie bezpiecznego świata. C.J. Tudor trafnie kwituje ten stan słowami: „entuzjazm makabryczny i niesmaczny, ale miałem dwanaście lat – oczywiście, że chciałem zobaczyć”. To, co udaje się zobaczyć i przeżyć dzieciakom z Kredziarza, nie scementuje jednak ich więzi; pod tym względem to wręcz antyschemat w odniesieniu do wspomnianych tytułów.
Dlatego też obrazy dojrzewania i dojrzałości w powieści są podobnie surowe. Ukazują dzieci, które w wymuszonym przez wydarzenia tempie dziećmi właśnie być przestają, nie budują dziecięcego azylu, w którym mogliby poszukiwać wskazówek późniejsi dorośli. To życie odarte z pogodnych doznań, z tłem pełnym nieufności, zawodów, sekretów, z kulisami domowych stosunków, koleżeńskich pretensji, z dominującą nutą rozczarowania i osamotnienia. Wszystko razem potęguje moje odczucie, że Kredziarz nie jest rasowym thillerem. Warstwa psychologiczna i obyczajowa góruje nad samą zagadką, a rozwiązanie dostarcza argumentów na względność i przypadkowość wielu kroków, mogących zdeterminować życie. Trudno tu mówić o wrażeniu „domknięcia” problemu. Oddając jeszcze raz głos autorce: „Nie zawsze definiują nas nasze osiągnięcia, bywa, że ważniejsze są zaniedbania. Nie tyle kłamstwa, ile prawdy, które postanowiliśmy przemilczeć”.
Przyznaję, podchodziłem do Kredziarza z dystansem, jakim obdarzam hucznie obchodzone narodziny kolejnych bestsellerów, połączone z laurkowymi dowodami uznania zamieszczanymi na okładkach. Często niepotrzebnie windują poziom oczekiwań. Dałem nieco przeleżeć swoim wrażeniom po pierwszej lekturze, by wrócić do książki później. I choć ostatecznie uważam, że nie jest to powieść „oszałamiająca”, „upiorna” czy „hipnotyzująca”, by zacytować kilka spośród epitetów, jakimi obdarzona została w rekomendacjach, to jako czytelnik nie mam poczucia czasu straconego przy kolejnym klonie, dajmy na to, Stiega Larssona. Z czystym sumieniem mogę bowiem debiutowi C.J. Tudor przypisać takie przymiotniki jak oryginalny, intrygujący i obiecujący. Czyta się dobrze, nie jest manieryczny, autorka z wyczuciem dawkuje napięcie, nadaje opowieści osobisty ton. Ale Kredziarz ma też coś więcej niż niewątpliwie rzetelny warsztat, przejawiający się w języku i układzie scen. Jest w nim pewna rozliczeniowa skrupulatność wobec życia, gorzka refleksyjność. Ładunek prosty, acz wyrazisty. Jak rysunek kredą. Niby łatwy do starcia, ale nawet w rozmazaniu zachowujący jeszcze rozpoznawalny kontur.
A wydawnictwu Czarna Owca bardzo dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Kredziarz
Wydawnictwo: Czarna Owca
Autor: C.J. Tudor
Typ: Książka
Gatunek: Thiller obyczajowy
Data premiery: 28.02.2018 r.
Liczba stron: 384