Eventy i crossovery zwołujące na wspólne kadry tabuny mocarnych popaprańców mają taką paskudną tendencję do eksponowania absurdów charakterystycznych dla gatunku i znacznego ograniczania scenarzystom możliwości wprowadzania nowych pomysłów. Pamiętam jednak doskonale czasy, w których bawiłem się w chowanego z brygadzistą tylko po to, żeby na nocnej zmianie katować reszki umysłu takimi potwornościami jak Blackest Night od DC czy marvelowski Fear Itself. Uwielbiałem je wbrew zdrowemu rozsądkowi, do tej pory przetrwał we mnie przeczący dobremu smakowi sentyment. Stopniowe wdrażanie się w każdy z tych diabelsko mylących wątków i mdłych schematów ułatwiały mi zeszyty prologowe – czyli teoretycznie to samo, co zostało zebrane w piątym tomie Uncanny Avengers, Preludium do Axis.
Terapeuci w uniwersum Marvela muszą być bez wyjątku bogaczami. Superbohaterskie życie składa się prawie wyłącznie z dramatów, a na dodatek ktoś zawsze chce im ten biedny świat albo zniszczyć, albo nad nim zapanować. Jasne, łajdaka za każdym razem udaje się ostatecznie sklepać, ale teraz zwycięstwo z Kangiem (to ten niebieski gość od podróżowania w czasie) kosztowało Havoka pół twarzy i utratę córki, którą spłodził z Wasp. Z kolei Sunfire i Wonder Manowi w niezależnych okolicznościach urwało całe fizyczne ciała. Ten pierwszy wylądował w głowie Rogue, a drugi został istotą złożoną z (werble) kosmicznego ognia! No, czyli w ich przypadku tragedii nie ma. Dobra, okropności już za nami, pora odpocząć, prawda? Niedoczekanie! Niespodziewanie powraca najbardziej oklepany, żywcem wyjęty z lat 40. złoczyńca, no chociaż w sumie to nie do końca “powraca”. Korzystający z mózgu Profesora Xaviera klon Red Skulla (spokojnie, ja też się gubię) postanawia naruszyć grząski grunt fabularnego tabu i utworzyć w Genoshy obozy koncentracyjne (aj) dla mutantów z pomocą zebranej przez siebie ekipy S-Men (ajaj). Oczywiście przy tej tematyce konieczny był udział Magneto, który pałając całkowicie zrozumiałą, morderczą żądzą zemsty na sam koniec sprawia, że przysłowiowa kupa uderza w wiatrak. W przekonaniu, że wrażliwe dusze odbiorców nie poradzą sobie z taką dawką traumy, kontrowersji i patosu, ostatecznie dorzucono jeszcze skrajnie luzacki, rozgrywający się w świecie Mojo Uncanny Avengers Annual #1, czyli wizualizację scenariusza serialu z pelerynami w rolach głównych, mającego w założeniu pobić wszelkie rekordy oglądalności.
Główny problem w tym, że ten niepoważny dodatek jest z jednej strony przyjemniejszy w odbiorze niż cała reszta tomu, a z drugiej zupełnie niepotrzebny. To, że prześmiewcza i samokrytyczna historia wypadła (nawet bez tego kontekstu) lepiej niż wątek nawiązujący do holokaustu, wiele mówi na temat kondycji komiksów ze Stajni Pomysłów. Smutne to, bo Rick Remender (Uncanny X-Force, Low) może i wybitnym scenarzystą nie jest, ale stworzył całkiem sporo spójnych historii. Tym razem całkowicie pogubił się w postawionych przed nim wymaganiach. Próbując wpleść pierwiastek ambitnej powagi do pośpiesznej, sensacyjnej kliszy całkowicie wykastrował ten komiks z resztek ładunku emocjonalnego. Jakoś tam broni się część napisana przez Cullena Bunna (Deadpool Kills the Marvel Universe), skupiona na Magneto i jego przeszłości, ale dobre wrażenie szybko niknie przez sąsiadujące z nimi bzdury. Fatalnie zrealizowana, pomimo ogromnego potencjału, została też sekcja hipnotycznej mary przeżywanej przez mistrza magnetyzmu. Ze względu na niezdarną narrację jedyną rzeczą, jaką z niej zapamiętałem, były nazistowskie raptory. Miała to być stworzona przez udręczony umysł metafora, to rozumiem, ale wyszło jak kolejna, typowa bajera wyrwana z rozrywkowych odpadów pokroju Iron Sky. W całości łatwo się pogubić, bo dzieje się bardzo dużo i bardzo szybko. To nie zawsze jest wada, ale wyraźne wymuszanie postępów w fabule boleśnie zgrzyta – zwłaszcza w połączeniu z drewnianymi dialogami, które przez większość czasu nie rysują nawet cienia emocji w relacjach między bohaterami.
Żeby to chociaż ładne było, albo (minimalizując wymagania) w jakimś stopniu wyważone wizualnie. Rysunki wypociło tu kilku różnych autorów. Naprawdę różnych, przy czym stylistyczny mętlik znacząco utrudnia cieszenie się dziełami tych artystów, których nie objęła klątwa średniactwa gorszego sortu. Prym w krzywdzeniu oczu wiedzie tutaj Sanford Greene. Jego wypociny to po prostu pełen niedbałości chłam. Tła jeszcze można znieść, ale postacie bez wyjątku wyglądają u niego jak laureaci plebiscytu na najbrzydszego menela pod sklepem. Z przykrością muszę stwierdzić, że niewiele lepiej poradził sobie Javier Fernandez. Ilustrując sekwencję koszmaru Magneto wyzbył się całego uroku i zręcznej dynamiki, czyli cech, które zwykle czyniły jego niedbały minimalizm atrakcyjnym. Pozostały z tego tylko, ponownie, paskudne gęby i puste tła rażące kolorystyczną fuszerką Dana Browna. Gabriel Hernandez Walta ze smakiem nakreślił surowy, duszny klimat obozu w Genoshy, a Salvador Larroca popełnił poprawne, choć typowe superhero. Prawdziwa jakość przychodzi dopiero na samym końcu, w dwóch ostatnich zeszytach. Daniela Acuña kupił mnie głównie charakterną subtelnością cechującą zarówno rysunki, jak i architekturę kadrów. Nierówną konkurencję wygrywa ostatecznie odpowiadający za najlepsze kolory i szkice w albumie Paul Renaud. Facet ma takiego skilla w kreśleniu fantazyjnie powyginanych mięśniaków w obcisłych strojach, że prawie można zapomnieć, jak bardzo oklepany jest jego styl. Nie ryzykuje i nie eksperymentuje, ale w efekciarskiej rozwałce czuje się jak ryba w wodzie. Z łatwością skacze z kadru na kadr między perspektywami, a jednocześnie w tej całej dynamice udaje mu się nie zaburzyć czytelności.
Jakby wyrzucić tę wręcz naganną połowę zawartości z Uncanny Avengers. Preludium do Axis, to zostałby naprawdę… no, przynajmniej porządny komiks. Zbiór cierpi głównie z powodu jednej z największych, najbardziej asymetrycznych krętanin ilustracyjnych i fabularnych, jakie widziałem od czasu szalonych, wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Narracja i rysunki na pierwszych stronach dosłownie odrzucają i pomimo stopniowego wzrostu jakości prawie do samego końca opowieści towarzyszy bełkotliwy, strukturalny chaos. Jeżeli całe Axis ma tak wyglądać, to ja dziękuję, wysiadam i zamierzam, po raz pierwszy od bardzo dawna, odpuścić sobie śledzenie na bieżąco głównego uniwersum Marvela.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Uncanny Avengers. Preludium do Axis. Tom 5
Wydawnictwo: Marvel / Egmont
Autorzy: Rick Remender, Cullen Bunn, Salvador Larroca, Daniel Acuña, Gabriel Hernandez Walta, Sanford Greene, Paul Renaud
Typ: komiks
Data premiery: 24.01.2018
Liczba stron: 144