Czytaliście już Nieśmiertelnego Hulka? Jeśli nie, to pędzić mi tu od razu do lokalnego sklepu z komiksami, wyszło to złoto po polsku niedawno i naprawdę warto ogarnąć. Całkiem możliwe, że po lekturze również zostaniecie fanami Ala Ewinga. Dla mnie to uwielbienie okazało się prawie zgubne – przez przyzwyczajenie do pewnej określonej formy charakteryzującej dzieła większości autorów natworzyłem sobie we łbie pewne oczekiwania. Te z kolei prawie znieczuliły mnie na inaczej ukierunkowaną, zachwycającą jakość Znajdujemy ich, gdy już są martwi.
Rzecz traktuje o kapitanie Georgesie Maliku i jego załodze. W odległej przyszłości ludzie doprowadzili praktycznie cały dostępny wszechświat na skraj kryzysu zasobowego i po wyczerpaniu wszelkich dostępnych opcji porzucili resztki szacunku do, ekhem, świętości. Szczęśliwie bowiem w próżni dryfują sobie czasem kolosalne cielska istot boskich – nieocenione źródło wszystkiego, co do życia potrzebne, z mięsem włącznie. Nikt nie kwestionuje tego status quo, nikt nie zastanawia się, skąd kolosalne trupy się biorą. Bohaterowie operują jednym z wielu okrętów zbierających, które pod czujnym okiem swoistej policji wydłubują wszystkie użyteczne części nadludzkich istot. Malik ma jednak większe ambicje – pragnie odnaleźć niepozbawioną pulsu wersję tych gigantycznych kopalni wszechrzeczy. W tym celu będzie musiał zerwać się ze smyczy, dotrzeć na granice wszechświata i zbiec jednocześnie przed najbardziej zajadłą strażniczką megatrupów, z którą zresztą łączy go burzliwa przeszłość.
Moja pierwsza myśl? Fajny pomysł, ale to cholerny melodramat, który do niczego nie prowadzi. Kończąc lekturę byłem wręcz zawiedziony, bo szukałem jakości w podobieństwach do mojego ulubionego dzieła Ewinga, a tych tu prawie nie ma. Prawie, bo ogromną rolę (czego też o dziwo od razu nie zauważyłem) odgrywa kontekst ekologiczny, krytykujący naszą tendencję do podcinania podtrzymującej nasze dupska gałęzi. Sprawa jest przecież oczywista, sam setting mocno to nakreśla swoim przerysowaniem. Tworząc w zakresie istniejących uniwersów autor nie musiał (no, właściwie to nie mógł) też budować własnego świata, a tu zrobił to w sposób skuteczny – zradzając cały system, infrastrukturę i prawa konieczne do działania tak irracjonalnej rzeczywistości. Pierwszy raz od dawna musiałem więc poczytać opinie innych ludzi, przyznać się do powierzchowności pierwszych wrażeń i usiąść do lektury ponownie. Tak, spisana tu opinia nie jest moją pierwszą i nie mogę jej też nazwać całkowicie swoją. Złamałem swoją zasadę nieulegania sugestywności feedbacku innych ludzi i wcale nie żałuję.
Przy drugim posiedzeniu dotarły do mnie te elementy opowieści, które mogą nas dotknąć na bardziej osobistej płaszczyźnie. Mieliście czasem w życiu tak, że pogrążeni w codzienności, polegającej na byciu trybikiem w ogromnym silniku napędzanym chciwością, zapragnęliście sięgnąć po coś więcej? Takie typowe, trochę oderwane od rzeczywistości sny o wielkości. Banalność tej obserwacji wcale nie urąga jej prawdziwości, a Ewing cudownie podnosi ją do epickich proporcji, co zresztą pasuje do przerysowanych założeń świata przedstawionego. Podstawy żałości egzystencji w tym świecie mają kolosalne implikacje moralne (a nawet religijne), więc i marzenia sięgają dalej. Podziałały też wątki relacji kapitana z załogą (choć większość z nich to statyści) i ścigającą go Richter. Stopniowo rozrysowywane wyjaśnienie jej żalu do Malika ma stosunkowo zaskakujący finał, o dziwo nikt nie zmusza nas do sympatyzowania z protagonistą i to w niczym nie przeszkadza. Szkoda tylko, że liczne retrospekcje czasem robią z fabuły lekko chaotyczny pierdzielnik.
Właśnie chaos jest zgrzytem, który nawet przy ponownej lekturze nie przestał trzeć mi w przemęczone neurony. Sama fabuła mogłaby się tu jakoś wybronić, ale niejasności napędza paradoksalnie przepiękna grafika autorstwa Simone Di Meo. Nie jestem fanem postaci projektowanych na modłę kuriozalnej post-disnejowskiej mroczności (Malik wygląda jak ludzka wersja tytułowego włochacza z Pięknej i Bestii), nie jestem tym bardziej fanem cyfrowych efektów i kolorystyki. Nawet ja przyznam jednak, że dawno nie widziałem komiksu wypełnionego tak pięknymi ilustracjami. Każda strona pęka w szwach od zachwycających barw i porywającej dynamiki, którą zresztą rzadko ograniczają standardowe kadry. Odejście od standardu to zawsze fajny krok, ale tu stwarza problem – sekwencyjność i przejrzystość wyraźnie zeszły na dalszy plan i często miałem ogromny problem ze zrozumieniem obserwowanej burzy kształtów. Rozmazywanie połowy elementów i zbliżenia na przypadkowe fragmenty scenerii nie pomagały. Z drugiej strony na plus policzyłbym też projekty technologii, wygląd bogów (Kirby byłby dumny) i przytłaczająco odczuwalny mrok kosmosu. Koniec końców, nawet w tym całym mętliku, trudno mi nie jarać się choć trochę warstwą wizualną tego komiksu.
Znajdujemy ich, gdy już są martwi to tytuł, który w świecie opartym na raczej grubo ciosanej, krytycznej metaforze natury ludzkiego przemysłu osadził ciekawą, osobistą historię. Co więcej, Alowi Ewingowi udało się nawet ten przesadzony trzon fabularny rozpisać w sposób, który nie obraża inteligencji czytelnika. W ten sposób powstało dzieło intrygujące, przepełnione subtelną wrażliwością i napędzające potencjalnie przytłaczającą merytorykę absorbującą akcją. Okazjonalny chaos jest ceną za piękne ilustracje i choć wolałbym tej ceny nie płacić, w ostatecznym rozrachunku koszt nie wydaje się ogromny. Obawiam się tylko trochę kontynuacji, bo zakończenie naprawdę trzepie w beret. Al Ewing to człowiek, któremu jednak można dać pewien kredyt zaufania. W szerokim gronie rozczarowań zaserwowanych mi przez kultowych scenarzystów jest jeszcze sporo miejsca.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Znajdujemy ich, gdy są już martwi, tom 1: Poszukiwacz
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Scenariusz: Al Ewing
Rysunki: Simone Di Meo
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Liczba stron: 136
Gatunek: science-fiction, akcja
Data premiery: październik 2021 r.