Wydawnictwo Mandioca od swoich początków prezentuje wyraźny profil wydawniczy. Jego ważną częścią – poza wypełnianiem na polskim rynku luki dotyczącej imponującej historii komiksu rodem z Ameryki Łacińskiej – jest publikowanie dzieł zagranicznych debiutantów. Taką drogą trafił do Polski w 2018 roku czarno-biały komiks Brazylijczyka Guilherme Petreki – Ye, który stał się pierwszym wyprzedanym do magazynowej podłogi bestsellerem Mandioki. W kwietniu bieżącego roku wydawca zapewnił czytelnikom coś więcej niż tylko wznowienie tytułu, bo wersję w nieco powiększonym formacie, twardej okładce, na kredowym papierze, z przeszlifowanym przekładem i przede wszystkim w kolorze.
Tym sposobem Ye stał się jedną z udzielonych odpowiedzi na pytanie, jakie pojawia się wcześniej czy później w łepetynie każdego marudnego czytelnika komiksów – jak by TO wyglądało w kolorze? I, jak to w wypadku podobnie zrealizowanych kaprysów bywa, pociąga za sobą kolejne – czy to było potrzebne? Szczęśliwie przypadek Ye nie otwiera tutaj pola do zażartych sporów; sam uważam, że tytuł na tym skorzystał. Szczególnie że wydawca umieścił go w kategorii dla młodszego odbiorcy, na co wskazuje sygnujące tytuł zdrobnienie „Mandioczka”, które pojawiło się już przy okazji Wędrowca. Ta sugestia nie zamyka dostępu do czytelniczych wrażeń bardziej wytrawnym komiksiarzom, ale pozwala (przynajmniej mnie) na zastosowanie innych kryteriów oceny. Nie będę bowiem ukrywał, że gdy te parę lat temu zachęcony opisem zdobyłem ów czarno-biały egzemplarz Ye, poczułem się lekko zawiedziony. Zarówno fabułą, jak i formą.
Co do pierwszej – bohater noszący tytułowe imię realizuje poprawnie baśniowy schemat osobnika, który musi porzucić bezpieczną domową przestrzeń, by nabrać pewności w swoje siły. Tutaj ta konieczność wynika z dotknięcia Króla Bez Barw, jakim zostaje naznaczony Ye – milczący (choć nie niemy; w psychologicznej diagnozie byłaby to zapewne jedna z postaci mutyzmu), pogodny chłopiec. Sposób na pozbycie się niewidzialnej, wewnętrznej rany zna tylko stara wiedźma Miranda. Zanim do niej trafi, Ye odbędzie szereg przygód w miejscach tworzących symboliczne wyobrażenie świata – portowe miasto, okręt, arktyczne pustkowie, cyrkowy namiot. Zmierzy się z niebezpieczeństwami przy pomocy przypadkowych, bardziej doświadczonych życiowo sojuszników, w których życie wniesie w zamian nieco potrzebnej otuchy samą swoją niewinnością. Dzięki temu, niepostrzeżenie dla samego siebie, dojrzeje do konfrontacji z Królem Bez Barw.
Petreca poprowadził inicjacyjny wątek z niewątpliwym ciepłem i uczuciem, w rejestrze, który utrzymuje się w granicach dziecięcej wrażliwości i potrzebnych jej uproszczonych prawd. To duża siła Ye – nazywa emocje, wskazuje na to, jak ważne jest ich samodzielne poznanie, dobiera wymowne, baśniowo zwięzłe przykłady postaw. Jednak towarzyszącą temu chwilami dosłowność odbieram jako wskazówki skierowane głównie do młodszych, bo w przeciwnym razie trąciłyby terapeutycznym banałem.
Podobnie rzecz się ma z graficzną stroną. Z jednej strony autorowi nie można odmówić trafności wyborów przy kondensowaniu nastroju tajemniczości za pomocą kompozycji, zaproponowanych deseni (rozpoznawalne etniczne akcenty), czytelnych symboli (potężniejący cień, w którego postaci objawia się Król Bez Barw) oraz fragmentów, gdzie osuwamy się wraz ze świadomością bohatera w wypełniającą strony ciemność. Z drugiej miejscami brak plastyczności krajobrazu, tła, które uwydatniałoby w rzucie szerszego kadru różnorodność całej podróży i pomogło uczynić ów świat baśniowym z rozmachem na miarę choćby japońskich animacji, które przywołuje reklamująca Ye notka. Stłumione, pastelowe kolory (naniesione już przez Julianę Adlyn i Rodrigo Otäguro) bardzo wspomogły głębię rysunków i urozmaiciły niezbyt zróżnicowane kształty postaci. Uczyniły też komiks atrakcyjniejszym dla młodszego odbiorcy. Choć przy tym przedłużyły we mnie ciąg pytań: czy w związku z przesłaniem i wymową figury „Króla Bez Barw” nie można było zostawić pewnych partii rysunków bez kolorów właśnie, czego namiastkę oferuje okładka?
Na mojej ocenie najbardziej zaważyła zbyt szybko ujawniająca się struktura, której nie zdołała już przysłonić magia obrazu. Pomimo tego Ye odruchowo wzbudza sympatię dla bohatera i życzliwość dla twórcy, dlatego pozostaje dla mnie przede wszystkim udaną pracą poszukującego, wrażliwego debiutanta. Mandioca stworzyła zresztą idealną okazję do śledzenia rozwoju Petreki, wydając niedawno Shamisen. Nie omieszkam sprawdzić.
Wydawnictwu Mandioca serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza do recenzji.