SIEĆ NERDHEIM:

Policja pod wpływem narkotyków. Recenzja komiksu Green Lantern. Galaktyczny Stróż Prawa. Tom 1

Okładka dobrze streszcza szaleństwo zawarte wewnątrz.

Lubię superbohaterski kosmos, niezależnie od jakiego wydawnictwa pochodzi. Może w trykociarskie absurdy łatwiej uwierzyć, gdy toczą się w otoczce hardo odjechanego science-fiction – zawsze łatwiej było mi się zagłębić w bardziej szalone wątki, gdy ich areną była próżnia i dziesiątki kuriozalnych planet. Porównując przestrzeń międzygwiezdną serwowaną przez dwóch największych wydawców w USA, zawsze jakoś bardziej przekonywała mnie opcja DC Comics. Ich kosmos, z pewnymi wyjątkami, zdawał się bardziej obcy, dziwaczny i faktycznie nieziemski, w odróżnieniu od Marvela – wypełnionego tysiącami ras o zdolnościach językowych i strukturze umięśnionych torsów jakimś przypadkiem jednakich z homo sapiens. Szalone realia wymagają jednak szalonych twórców, więc nazwisko Granta Morrisona na okładce komiksu o kosmicznych policjantach brzmi jak spełnienie marzeń.

Gliniarze miewają pełne ręce roboty, a opuszczenie ziemskiej atmosfery najwyraźniej tylko pogarsza sprawę. Korpus Zielonych Latarni, jeśli jakimś cudem jeszcze tego nie wiecie, pilnuje przestrzegania prawa w kosmosie wypełnionym niezliczoną ilością różnokształtnych inteligentnych ras. W obliczu intensyfikacji problemów do powrotu do czynnej służby zostaje wezwany Hal Jordan – chyba najbardziej znany powiernik szmaragdowego pierścienia i tytan napędzającej tę biżuterię silnej woli, ale jednocześnie funkcjonariusz o chyba najbardziej problematycznej kartotece. Na stronach tego albumu przyjdzie mu mierzyć się z dosyć klasycznymi, policyjnymi wyzwaniami, tyle że o odpowiednio podbitymi do epickiej, galaktycznej skali.

Bójka z kosmicznymi menelami, czyli Morrison w formie. Skan z wersji oryginalnej.

Ostatnimi laty coś się trochę zepsuło w kosmosie DC Comics. Okazało się, że zielony nie jest jedynym kolorem w spektrum i naturalnie istnieją również mocarne sygnety o innych barwach. Zrobiło się z tego ogromne zamieszanie, wielobarwna wojna zalana setkami mniej lub bardziej interesujących postaci a ostatecznie też ogromny event obejmujący dosłownie wszystkich mieszkańców wszechświata, żywych i martwych. Pomysł poszerzenia uniwersum był świetny, jego realizacja znacznie poszerzyła historię szmaragdowych wojowników, ale skutkował też znacznym przeludnieniem pozornie pustej przestrzeni międzygwiezdnej. Autorzy coraz rzadziej mieli okazję skupić się na konkretnych postaciach i historiach, zmuszeni do pamiętania o istnieniu innych kolorków przy każdej osobnej historii.

Dlatego tak bardzo, z jednej strony przynajmniej, podoba mi się Green Lantern autorstwa Morrisona. Szalony Szkot wyraźnie podobnie zatęsknił za bardziej jednokolorowymi uniformami i postanowił skupić się na tej bardziej tradycyjnej stronie całego ambarasu z zabawami mocami światła. Od razu przypomniało mi się czytane za gnoja Ganthet’s Tale, na którego stronach poznaliśmy genezę korpusu i wielu jego przedstawicieli – kosmitów o czasem naprawdę pokręconej fizjonomii. Teraz znowu przekrój dziwadeł jest naprawdę imponujący, a z drugiej strony, na tyle skupiony na zielonych, że prawie udaje się uniknąć mylącego zamieszania. Niestety zdecydowana większość z nich występuje jedynie w roli dosyć powierzchownych postaci pobocznych, więc poza radochą ze śledzenia wypowiedzi gościa, którego głowa jest czynnym wulkanem, niedane jest nam jakoś specjalnie przejąć się ich losami. Zwłaszcza że konstrukcja całej fabuły bywa nadmiernie chaotyczna i w natłoku wydarzeń można zgubić wątek.

Epickich kadrów tu nie brakuje. Skan z wersji oryginalnej.

Doskonale za to wypada niesamowicie rozbudowana warstwa fabularna, której szkieletem jest tak naprawdę prosty i dosyć oklepany schemat dramatów policyjnych. Głównym bohaterem jest wszak funkcjonariusz o nieco zszarganej reputacji, który prowadzi nas za rączkę przez bardzo dobrze znane schematy – szmuglerkę, handel żywym towarem i ostatecznie też mocno naszpikowaną napięciem akcję pod przykrywką. No nie da się uniknąć porównań z telewizją, przecież ten Green Lantern Morrisona to tak naprawdę takie Chicago P.D., ino wrzucone w realia kosmicznego, nieco kampowego klimatu. Właśnie na płaszczyźnie tego dorysowywania dodatków do banalnego pomysłu przejawia się też typowa dla szkockiego scenarzysty eskalacja napędzanej psylocybiną wyobraźni. Ten kolorowy płaszczyk jest ostatecznie tak wariacko rozbudowany, że ledwo widać pod nim trzon, który po odrobinie czytelniczej analizy staje się raczej oczywisty i nagradza odbiorcę dodatkową satysfakcją z lektury.

Nie wyłamię się też z zachwytów wyrażanych przez wielu na temat kreski Liama Sharpa. Nie wiem, czy panowie urządzili sobie wspólną sesję grzybkową, ale rysownik doskonale czuje ten psychodeliczny miąższ budujący jestestwo komiksowego kosmosu. Spójna estetyka i fajna kompozycja wygrywają z jakimikolwiek szczątkami realizmu i zachwycają składającymi się na całość, licznymi szczegółami. Trochę gorzej wychodzi mu kreślenie bardziej przyziemnych środowisk – nie są wcale tragiczne i nie ma ich zbyt wiele, ale mam wrażenie, że Sharpowi zdecydowanie mniej frajdy sprawia rysowanie prostych traw i wzgórz. Sylwetki bohaterów też przypominają najlepsze czasy medium, imponując drobiazgowo nakreśloną, posągową muskulaturą. Po prostu epickość i psychodeliczny miód, oblane przez Steve’a Oliffa niesamowicie bogatą paletą kolorów. 

Kosmos dawno nie wyglądał tak… kosmicznie. Skan z wersji oryginalnej.

Morrison jakimś cudem jeszcze nie stracił całkowicie formy, co udaje się niewielu kultowym scenarzystom z jego stażem. Wykorzystując swoją niesamowitą, narkotyczną wręcz wyobraźnię, zrobił z korpusu Zielonych Latarni praworządne centrum wszechświata. Z jednej strony wrócił do korzeni, skupiających się na najbardziej znanym kolorze emocjonalnego spektrum, a z drugiej skonstruował kosmiczną, epicką historię na fundamentach pozornie prostego sposobu. Green Lantern w formie międzygwiezdnego cop drama działa kapitalnie i pomimo pewnego bałaganu narracyjnego, czyta się bardzo dobrze, a jeszcze lepiej ogląda. Jest jeszcze zbyt wcześnie na mówienie o renesansie Zielonych Latarni, ale to z pewnością kapitalnie rokujący rozbieg.

Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Green Lantern. Galaktyczny Stróż Prawa. Tom 1
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Liam Sharp
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie
Data premiery: 25.03.2020
Liczba stron: 176

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> + u podstaw to sprawny dramat policyjny<br /> + obcy, dziwny kosmos<br /> + świetne rysunki<br /> + doskonale odnosi się do tradycji</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> – myląca narracja<br /> – szaleństwo Morrisona nie jest dla każdego</p> Policja pod wpływem narkotyków. Recenzja komiksu Green Lantern. Galaktyczny Stróż Prawa. Tom 1
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki