Dorastając na przełomie wieków, tak jak większość dzieciaków kontakt z amerykańskim superhero miałam dzięki kreskówkom na Fox Kids i dorwanym gdzieś pojedynczym zeszytom od TM-Semic. To wtedy, głównie dzięki X-Men: The Animated Series, narodziła się moja sympatia do ekipy Profesora Xaviera, która trwa po dziś dzień. Po Punkty Zwrotne sięgnęłam więc głównie z sentymentu, ale też z ciekawości. Komiksowy okres po Dniu M i całe zamieszanie z Hope znam właściwie tylko ze wpisów na marvelowskiej wiki, skwapliwie skorzystałam więc z okazji, by tę historię nadrobić.
Punkty Zwrotne składają się z trzech tomów o zacnej objętości, każdy z nich w porządnej, twardej oprawie. Dziś na tapet biorę drugi z nich. Wojna o Mesjasza skupia się przede wszystkim na wątkach Cable’a, Bishopa i X-Force (zeszyty X-Force/Cable: Messiah War, Cable #13-15 i X-Force #14-16).
Hope to pierwsze dziecko z genem X, które narodziło się po M-Day. Dla X-Menów dziewczynka jest dosłownie nadzieją, jedyną szansą na przetrwanie gatunku Homo Superior. W Kompleksie Mesjasza ustalono, że aby ją uchronić, Cable zabierze Hope w przyszłość. Jego śladem wyrusza Bishop, który jest przekonany, że dziewczynka nie jest żadnym Mesjaszem, lecz doprowadzi do zagłady całego gatunku i należy ją wyeliminować, zanim zyska moce.
Graficznie jest… nierówno. Bardzo cyfrowo, bardzo mrocznie i zazwyczaj kiczowato.
Wszystkich rysowników (Mike Choi, Clayton Crain, Sonia Oback, Ariel Olivetti) łączy jedno: każde z nich ma problem z narysowaniem siedmiolatki. Wyzłośliwiam się nieco, ale daję słowo, że przy niektórych kadrach to laleczka Chucky ma przyjemniejszą aparycję.
No dobrze, większość plansz nie trafiła w moje poczucie estetyki, nie zaburzyła go jednak na tyle, żeby odebrać mi przyjemność z lektury. Gdy mamy do czynienia z trylogią, część druga zazwyczaj skupia się na konkretnej rozpierdusze. Wojna w tytule jest zresztą wiążąca. Posoka leje się obficie, ścierają się ze sobą siły może i niezbyt liczne, acz zdolne zrównać z ziemią całe miasta (chociaż w linii czasowej, do której trafiają, niewiele do niszczenia zostało).
Ścigający Cable’a Bishop w akcie desperacji pozyskuje niespodziewanego sojusznika i jednocześnie głównego antagonistę w tej historii. Stryfe, bo o nim mowa, nie potrzebuje długiego namawiania, zwłaszcza że Bishop oferuje mu nie tylko dorwanie braciszka, ale też „tatusia”. W tym wszystkim lądują jeszcze X-Force i… Deadpool.
Obecności Deadpoola w tym czasowym zamieszaniu nieco się obawiałam, na szczęście użyto go w rozsądnych ilościach. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam tego bezczelnego najemnika! Ale uwielbiają go również scenarzyści, przez co Wade Wilson bywa zbyt mocno eksploatowany i traci w odbiorze. A niepotrzebnie, bo to element nieprzewidywalny, jednocześnie comic relief, cliffhanger i Deus Ex Machina we własnej osobie. Tu jest wszystkim po trochu i działa to bezbłędnie, zwłaszcza że Wade ma okazję spotkać się z Wolverinem, Cable’em czy Domino, z których losami jego własne przeplatały się już na przestrzeni lat.
Wojna o Mesjasza stoi akcją. Wydarzenia następują po sobie, nie dając bohaterom (ani czytelnikom) chwili wytchnienia. Czyjeś życie jest nieustannie zagrożone, tajemnice ujawniane, pazury tną, pociski mkną, lasery, wybuchy, więcej, mocniej, szybciej, krwawiej! Wszystko to w mrocznej scenerii końca świata. Och, jakaż to satysfakcjonująca sieczka!
Warstwa fabularna schodzi w Wojnie o Mesjasza na boczny tor, co po lekturze pierwszego, wypełnionego wątkami politycznymi tomu dodaje całości dynamiki. W trzecim tomie zapewne czeka nas większy balans między historią a rozpierduchą.
Oprócz samych komiksów na słowo komentarza zasługują obszerne, ilustrowane przypisy na końcu tomu. Znajdziemy tam skrótowe przedstawienie większości postaci i organizacji istotnych dla fabuły, streszczenie losów Cable’a, Bishopa, a nawet omówienie rozległego arsenału tego pierwszego. Przydatna sprawa, zwłaszcza że w tej ilości klonów (genealogię Summersów powinni wydać jako osobny tom) i linii czasowych naprawdę nietrudno się pogubić.
Czy polecam? Jeszcze jak! Tym bardziej że jestem raczej fanką starszych komiksów, a w Mesjaszu mimo nadużywania efektów cyfrowych czuje się ten dawny vibe w konstrukcji opowieści. To przystępna historia, dostarczająca przede wszystkim rozrywki. Dawno żadne superhero mnie nie wciągnęło na tyle, abym z czystym sumieniem mogła powiedzieć:
Jeśli tylko lubicie mutantów – brać i się nie zastanawiać!