SIEĆ NERDHEIM:

Czasem bez mistrza lepiej. Recenzja komiksu Tom Strong tom 3

Taka sobie okładka, typowe.

Jest sobie taki punkowiec, Frank Carter. Wydziarany rudzielec był przez jakiś czas frontmanem brytyjskiego zespołu hardcore’owego Gallows, kawał zajebistej, rozgniewanej muzyki. W pewnym momencie życia Frank jednak stał się szczęśliwy, założył projekt Pure Love i zaczął grać miałki szajs (osobista opinia). Sam uznał, że „ma dosyć śpiewania o nienawiści”, fani zapłakali. W 2015 roku trochę się w jego życiu zadziało, po 12 latach trzymania się straight edge muzyk zaczął pić, wrócił gniew a wraz z nim dobra muzyka, tym razem pod szyldem Frank Carter & The Rattlesnakes. Osobista tragedia, oczywiście nie życzę chłopowi źle, ale korelacja jest wyraźna. Czemu recenzję komiksu rozpoczyna taki offtop? Bo Alan Moore, tak samo jak Carter, w moim odczuciu lepiej klei narrację pogardliwą i anty-superbohaterską niż listy o miłości do tego medium.

Dlatego też pierwsze dwa albumy przygód Toma Stronga spłynęły po mnie jak po głodnej negatywnych emocji kaczce. Czysto subiektywne odczucie, nigdy nie byłem fanem złotej ery superbohaterstwa i płacz Moore’a za jej zmierzchem zaowocował, w moim odczuciu, kapitalnymi tytułami. To, że wpisywały się one już w nową erę komiksu, erę przez autora raczej średnio ukochaną, to już inna sprawa. Przygodowe opowieści z lat 40. i 50. to dla mnie zwykle niestrawne ramolstwo, monotematyczne fantazje o wielkości pękające w szwach od ekspozycji. Tom Strong miał być hołdem skierowanym w ich stronę, trochę też samoświadomym pastiszem, ale wciąż miał te cechy, które od oryginałów mnie raczej odstraszały. Choć bawiłem się dobrze, wymagało to ode mnie wysiłku.

Chciałoby się więcej takich rysunków w tym albumie.

I wtedy stało się coś, co na równi z latającymi świniami i zmniejszeniem podatków raczej nie wydaje mi się zwykle prawdopodobne. „Tom Strong” tom 3, zbiór z historyjkami wyrwanymi z łap oryginalnego, kultowego wszak twórcy, spodobał mi się bardziej od trzonu serii. Czemu? Główne powody są dwa. Po pierwsze, jako nowoczesny odbiorca o żenująco niskim poziomie koncentracji, ucieszyłem się z odejścia od archaicznej narracji. Po drugie, znudziły mnie już kompletnie motywy przygodowe i mało odkrywcza dziwność sci-fi z lat 50. Latanie w bikini ze szklaną kopułą na głowie pomiędzy mackami kosmicznego śluza i zabawy w kosmicznego Indianę Jonesa zawsze spoko, ale co za dużo, to niezdrowo. Pierwszy tom tej serii mnie tym przytłoczył, w drugim było nieco lepiej, bardziej różnorodnie (tak, wiem, że nie tylko Moore to pisał), jednak dopiero teraz zaczęły odwalać się naprawdę ciekawe wariactwa.

Masa tu nazwisk aktualnie prawie tak samo wielkich, jak sam (hehe) król szamanów. W moim wewnętrznym plebiscycie na najlepszą historię albumu wygrał chyba Ed Brubaker („Criminal”, „Zabij albo zgiń”), który wziął sobie w sumie typową dla Moore’a fabułę o robiącym „wolololo” magicznym świrze i przemodelował ją na lekko metafikcyjny koszmar, burzący życie głównego bohatera. Prawie równie dobre rzeczy wysmażyli Geoff Johns, Mark Schulz, Joe Casey i Steve Aylett, bo ich fragmenty realizują interesujące pomysły. Rasa niebiańskich istot kontrolujących niektóre z zasad fizyki i człowiek nieświadomie robiący za pożeracza wszelakich nieszczęść, takie weird tales lubię, w taką stronę moim zdaniem science-fiction powinno iść częściej. Drugie miejsce na podium zdobywa u mnie jednak Brian K. Vaughan, bo w króciutkim wątku podjął inteligentną rozprawę na temat ludzkiego żywota, logiki i sztucznej inteligencji.

Jakimś dziwnym trafem opowieści najbardziej zbliżone klimatem do oryginału stworzyli scenarzyści, którzy chociaż częściowo współdzielą nazwisko z jego autorem. Okultystyczno-pirackie wojaże Michaela Moorcocka znudziły mnie dosyć szybko, a napisany przez Steve’a Moore’a kolejny odcinek pustynnych męczarni w stylu wspomnianego już mistycznego Indiany Jonesa zwyczajnie nie zapadł mi niczym w pamięć. Warto wspomnieć, że album zamyka dodatek autorstwa samego Alana Moore’a, takie właściwie posłowie, które kładzie wieko nad literackim grobem Toma Stronga w sposób rozczulająco nostalgiczny, to mnie akurat kupiło.

Skynet, początek.

Już wystarczy mi narażania się znajomym z komiksowego półświatka, więc zaznaczę, że rysujący dwa pierwsze tomy serii Chris Sprouse to klasa, ilustrator o dopracowanym warsztacie i pulpowym stylu, idealny wybór do takiej tematyki. W tomie trzecim, wraz z namnażaniem się nazwisk w strefie odpowiedzialnej za scenariusze, garderoba grafików również musiała się znacznie powiększyć i nie zaszkodziło to szczególnie temu komiksowi. Różnice przy oddzielnych historiach nie przeszkadzają, a do roboty zaangażowano tu sporo wyjątkowych talentów. Złoty pucharek za warstwę graficzną wciskam tu Johnowi Paulowi Leonowi i niezastąpionemu w kwestii kolorów Dave’owi Stewartowi za genialny, grubo kadrowany i pięknie skomponowany fragment otwierający zbiór. Pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Niezależnie jednak od waszych preferencji, znajdziecie tu coś dla siebie. Od przerysowanych zabaw konwencją w wykonaniu Shawna McManusa, po brudną i ponurą szczegółowość Duncana Fegredo, wszystko jest tu przynajmniej na porządnym poziomie.

Trochę przeklęta jest sytuacja trzeciego tomu o takim charakterze. Tęskniącym za złotą erą tradycjonalistom może się nie spodobać, bo odbiega od klimatu wybranego przez Alana Moore’a. Entuzjaści bardziej nowoczesnego podejścia do narracji komiksowej mogą za to nie przebrnąć przez poprzednie albumy, a jest spora szansa, że właśnie trójka trafiła by w ich gusta. Pozostaje mi więc polecić lekturę nieszczęśnikom podobnym do mnie – jeżeli przemęczyliście poprzednie tomy z umiarkowanym zadowoleniem (u mnie to było takie 6/10, nie bijcie) i nie byliście pewni, czy brać trójeczkę, to polecam brać. Ortodoksom w sumie też odważę się zasugerować kontynuowanie serii. Nie oczekujcie tylko, że przejmujący pałeczkę scenarzyści będą męczyć tę samą, wyschniętą już mocno bułę.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Tom Strong, tom 3
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz: Geoff Johns, Mark Schultz, Steve Aylett, Brian K. Vaughan, Ed Brubaker i inni
Rysunki: John Paul Leon, Dave Stewart, Pascal Ferry, Shawn McManus, Peter Snejbjerg, Duncan Fegredo i inni
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie, science-fiction
Data premiery: 28.09.2022
Liczba stron: 320
EAN: 9788328156043

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Jest sobie taki punkowiec, Frank Carter. Wydziarany rudzielec był przez jakiś czas frontmanem brytyjskiego zespołu hardcore'owego Gallows, kawał zajebistej, rozgniewanej muzyki. W pewnym momencie życia Frank jednak stał się szczęśliwy, założył projekt Pure Love i zaczął grać miałki szajs (osobista opinia). Sam uznał, że...Czasem bez mistrza lepiej. Recenzja komiksu Tom Strong tom 3
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki