Wydawnictwo KBOOM generalnie, odpukać, nie zawodzi. To znaczy, nie zdarzyło się jeszcze, aby jakiś ich wybór wydawniczy mnie totalnie odrzucił. Czy zdarzały się średniaki? Oczywiście, ale były to średniaki przynajmniej porządne. Miło się je czytało, miło się oglądało, na mojej półce pozostaną. Do Black Beetle podchodziłem jednak z metaforycznym kijem sceptycyzmu. Czemu? Otoczka pozorowanej zajebistości z góry mnie odstrasza. Autor jest zdobywcą nagrody Eisnera? Fajnie, tylko nagrodę tę dostał za robotę przy okładkach, nie za scenariusz. Przy okazji odrobinka gmerania w sieci (pretensjonalnie zwana researchem) zdradziła, że Francesco Francavilla zdecydowanie więcej ten komiks czytelnikom obiecywał, niż faktycznie go tworzył.
Oldskulowa pulpa do potęgi, czyli naziole, zbrodnia, mrok, tajemnica, piękne samochody i szczypta okultyzmu. Do tego bohater, który w nieco niedorzecznym stroju przeciwstawia się złu za pomocą sprytu, gadżetów i broni palnej – używanej zresztą bez szczególnego martwienia się o moralną stronę zabójczego mścicielstwa. W tym tomie przystawką jest historia o niemieckich szpiegach buszujących w Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu potężnego artefaktu, klasyk totalny. Danie główne to właśnie tytułowe Bez wyjścia – typowa opowieść o gangsterskim impasie. W niewyjaśnionych okolicznościach w piachu lądują prawie wszyscy ważni gracze z okolicy. Kto pociąga za sznurki? Komu to się opłaca? Kto, do cholery, biega po mieście w bzdurnym kubraku pokrytym labiryntowym wzorkiem? Na te i inne (równie sztampowe) pytania odpowiedź będzie musiał odnaleźć nasz śmiałek w masce z ogromnymi, czerwonymi ślepiami.
Wypadałoby zacząć od tego, że Francesco Francavilla jest maniakiem pulpy, nie da się tego ukryć. Black Beetle powstał właśnie na prowadzonym niegdyś przez autora blogu, Pulp Sunday. Z witryny wylewa się wręcz miłość do wszystkiego, co stylistyką i klimatem sięga przynajmniej 50 lat w przeszłość. Cisi śmiałkowie jakimś cudem zawsze przynajmniej połowicznie skryci w mroku, jednolita kolorystyka, sensacjonalne i plakatowe ilustracje, mackowata groza i strugi deszczu przecinające panele niczym brzytwy. To wszystko znajdziecie w Black Beetle, ino macek jak na lekarstwo. Niestety, komiks nie oferuje właściwie nic poza wiernym hołdem dla takich tytułów jak The Shadow, The Spider, The Spirit, The Cokolwiekinnego.
Nie oznacza to, że kąpiel w popkulturowej nostalgii jest mało satysfakcjonująca – wręcz przeciwnie! Fanowska szajba scenarzysty z łatwością chwyta w swoje objęcia czytelnika, wrzucając go w świat zbrodni i mrocznej przygody. Co prawda rozwiązanie kryminalnej intrygi zamiast wydusić ze mnie entuzjastyczne „AHA!”, spowodowało wyrażające umiarkowaną satysfakcję „aha?”, ale śledzenie zmagań dziwaka w skórze z drugim, jeszcze większym dziwakiem, pochłonęło mnie bez reszty. Czego tu bowiem nie ma! Strzelaniny, klimatyczne knajpy, piękne kobiety, babranie się w ściekach w poszukiwaniu wskazówek. Gładziutka, bezstresowa jazda po umiłowanych przez wielu klimatach. Co z tego, że odbywa się po z góry ustalonym i mocno przewidywalnym torze? Tak jak i w latach świetności komiksów tego typu, tu nie liczy się usilna odkrywczość. Macie się jarać klimatem i charakternymi dodatkami, które delikatnie zaznaczają wyjątkowość postaci i historii. Najbardziej przecież podoba nam się to, co już znamy. Olewam kompletnie wrażenie, że komiksów bijących pokłony klasyce zaczyna być więcej od tej rzeczonej klasyki. Żyjemy w czasach dobrobytu, przelewa się i wcale mnie to nie martwi.
Oczywiście Francavilla nie wszystko robi całkowicie odtwórczo. Wizualnie, cały czas budując przepiękne ołtarze ofiarne tej (mniej więcej) realistycznej, porządnej sekwencyjnie i pełnej sensacyjnego wyrazu szkole staroszkolnego komiksu, pozwala sobie często i gęsto na bardziej innowacyjne rozwiązania w żonglowaniu kadrami i śmielszym dawkowaniu ciemności. Na poziomie ogólnego stylu, kompozycji i kolorystyki ten album działa najlepiej, w sumie to jest jak zbiór plakatów komiksowych w stylu retro, takich najlepszych. Trochę czerstwo wypadają tylko nieliczne momenty, w których autorowi jakby nieco mniej chciało się dłubać przy ilustracjach, biedniejsze takie i stworzone w pośpiechu. Poza nimi dostajemy jednak też od groma świetnych scen, kompozycji pokrytych nostalgicznymi onomatopejami i spektakularnych splashy. Ograniczenie palety barw właściwie tylko do odcieni czerwonego i pomarańczowego błyszczących we wszechobecnej, niebieskawej czerni też było dobrym pomysłem. Kiedyś kolorów brakowało ze względu na możliwości techniczne, teraz to świadomy zabieg stylistyczny, który czyni komiks rozpoznawalnym i tworzy miły estetycznie kontrast temperatur.
Nie można mówić o rozczarowaniu, nawet jeśli szczena nie opada. Black Beetle: Bez wyjścia jest maniakalnie wierną laurką dla pulpowej superbohaterszczyzny, skrojonym na miarę odtwórstwem popkulturowego paleotypu, które bez wahania wykorzystuje wszystko, co charakteryzowało mokre (od deszczu!) sny autora. Szpiegowsko-kryminalne gadżeciarstwo pozbawione głębi innej niż ta meta-kulturalna. Nie owijając dalej w bawełnę, dostaliśmy dokładnie to, co dostać mieliśmy. Czytałem z przyjemnością i z otwartymi rękoma przyjmę ewentualne polskie wydanie kontynuacji. Dostępne w internetach plansze sprawiają bowiem wrażenie konsekwentnej koncepcyjnie, bardziej starannej roboty. Drodzy wydawcy, nie powiem, że musicie, ale moglibyście.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Black Beetle: Bez wyjścia
Wydawnictwo: Wydawnictwo KBOOM
Scenariusz: Francesco Francavilla
Rysunki: Francesco Francavilla
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: Komiks
Gatunek: kryminał, przygodowy
Liczba stron: 176
Data premiery: maj 2021