Kolejny komiks od Muchy ozdobiony logiem Netflixa, tylko tym razem to nie dzieło Marka Millara. Jaka jest podstawowa różnica? Złośliwiec straszliwy stwierdziłby, że przede wszystkim (skoro to nie Millar) dla odmiany jest faktycznie co zepsuć i jest w tym trochę prawdy. Jak wiadomo, filmowa Stara Gwardia kaszkietów widzom z głów nie zdmuchnęła pomimo całkiem porządnej rozwałki. Lata biadolenia na jakość różnych adaptacji nauczyły nas, że od pierwowzorów zwykle możemy oczekiwać nieco więcej fabularnego miodku. To nie zawsze się sprawdza.
Mamy tu do czynienia z historią, która w skrócie brzmi jak idealny pitch do sprzedania franczyzy firmie zabawkowej na początku lat 90. Różnicą jest jedynie mniejsza ilość muskułów i gadżetów, więc figurki szału by nie zrobiły, na jednym toporze rozpoznawalność marki zbudować trudno. Grupa (prawie) nieśmiertelnych wojowników (prawie) perfekcyjnie wykonuje misje, na których inni polegli. Oni zresztą też polegli, wiele razy nawet, ale tajemnicza zdolność katapultowania się z powrotem do ziemskiego padołu pozwala im kontynuować robotę, gdy inni już dawno robią za średniej jakości nawóz. Sprawy komplikują się, gdy za pomocą zręcznej intrygi pewien szczwany lis obnaża ich sekret.
Problem w tym, że intryga wcale nie jest szczególnie zręczna. Jeśli starogwardziści zawsze są tak nieostrożni, to naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem nagrania ukazujące odrastanie kończyn i samozapełnianie się dziur w przestrzelonych czerepach nie krążą od lat jako virale w sieci. To tylko część największej wady komiksu Grega Rucki – wydarzenia i zasady wbijają się w narrację w sposób wymuszony, a spójnego worldbuildingu brakuje całkowicie. Nawet reguły działania nieśmiertelności pierwszoplanowych złodupców zaprojektowano tak, by scenarzysta mógł sobie dowolnie przebierać w potencjalnych skutkach potyczek. Teoretycznie mogą umrzeć, nikt nie wie kiedy, tempo ich regeneracji też jest całkowicie zależne od potrzeb chwilowego suspensu. Z drugiej strony bohaterowie są na tyle pewni tej swojej totalnie niegwarantowanej nieśmiertelności, by ładować sobie wzajemnie ołów w czaszki dla walorów niemalże humorystycznych. Tak się nie robi, panie Rucka, to leniwe i niepoważne, błędy z pierwszych stron abecadła scenarzysty.
A mogło być tak pięknie, w pewnym stopniu nawet nadal jest. Do szmiry daleko, bo sam pomysł, jakby prosty nie był, jest całkiem nośny. Nieocenioną rolę w ułatwieniu chłonięcia historii o nieumieralnych najemnikach odgrywają sami zainteresowani. Ich umiejętności mogłyby zawstydzić genetycznie modyfikowaną mieszankę Chucka Norrisa i Johna Wicka, co jest całkiem zrozumiałe przy liczącym setki lat doświadczeniu w robieniu kuku, ale i poza tym są po prostu naprawdę fajnie napisanymi postaciami. Całkiem naturalnie, każdy na swój sposób, radzą sobie z tak dręczącym nas lękiem przed brakiem perspektyw na emeryturę. Antagonista również pasuje do narracji idealnie, co w jego przypadku oznacza bycie megalomańskim ekwiwalentem wnerwiającej, usyfionej gumy do żucia, która przylepia się do buta i przez kilka minut powoduje lekką irytację. No i nie oszukujmy się, The Old Guard to po prostu komiks akcji i jako taki rzadko niedomaga. Patetyczny mrok i groteskowa brutalność przeplatają się z satysfakcjonującą zajebistością i bardzo oszczędnym humorem. Nawet jeśli Rucka wyciska ze swojej fabuły pewne konstrukcje na siłę, to najwyraźniej robi to w konkretnym celu, całkiem skutecznie zresztą.
Punktują też rysunki. Lubicie Hellboya, ale nie chcecie kolejnego klona Mignoli? Leandro Fernández is your guy. To taki prawie Duncan Fegredo, który po każdym pociągnięciu ołówkiem nie idzie walić czołem w podłogę przed ołtarzykiem poświęconym piekielnemu chłopcu. Na jego ciekawie porozrzucanych kadrach plamy kanciastej czerni siłują się z kolorami ujętymi w podobnie jednolite kształty. Powstaje z tego dynamiczna mozaika, niby minimalizm, ale na każdym kadrze gra inna perspektywa. Dobra, może ten wspomniany Fegredo (na przykład) lepiej ogarnia ogólną kompozycję plansz i trochę bardziej chce mu się bawić w dłubanie detali. Fernández jest jednak przedstawicielem tej szkoły komiksowego bazgrolenia, która mnie kupuje najbardziej – estetyki strawnej, cholernie charakterystycznej i doskonale wspierającej swobodny lot opowieści snutej przez scenarzystę. Fajnie, że Daniela Miwa przy okazji nie szafowała kolorami, rzucając po kilka harmonijnych barw na sąsiadujące ze sobą strony. Miłe to dla oka.
Jako osoba uzależniona od filmów i seriali wątpliwej jakości cierpię na pewną przypadłość – czytając komiksy, od razu wyłapuje potencjał ekranizacyjny i wizualizuję sobie, jak taka adaptacja mogłaby wyglądać. The Old Guard zmotywowało moje mózgowie do zrealizowania dzieła z postprodukcją włącznie, tak bardzo się ten szajs nadaje na film i wiecie co? Wątpie, żeby dało się ukręcić coś ponad to, co faktycznie dostaliśmy. Po pierwsze, wersja Netflixa nie jest wcale taka zła. Po drugie, oryginał nie jest jakiś szczególnie wybitny. Mimo to wciąż uważam, że nie zaszkodzi musnąć go oczyma swymi i na półce postawić – jeśli do dobrej zabawy wystarczy wam intensywna rozwałka, miodna kreska i fajnie poprowadzone postacie, nie znajdziecie tu konkretnych powodów do narzekań. Pretekstowość można przeboleć, kilkusetletnie żyćko może być nią naturalnie wypełnione.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: The Old Guard – Stara Gwardia
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: Greg Rucka
Rysunki: Leandro Fernández, Daniela Miwa
Tłumaczenie: Marek Starosta
Gatunek: akcja, science-fiction
Data premiery: 28.11.2020
Liczba stron: 184