Łatwo jest się zbłaźnić. Zabierając się za pisanie o Stumptown, miałem już całkowicie ułożone w głowie śmiechy z tego, jak bezczelnie skrojona pod polowanie na adaptację telewizyjną jest ta seria. Całkowicie umknął mojej ulotnej uwadze fakt, że serial już powstał. Ba! Zdążył nawet dostać potwierdzenie drugiego sezonu, który następnie anulowano z powodu utrudnień pandemicznych. Greg Rucka osiągnął jednak zamierzony (chyba) efekt. Jego autorskie dzieło, kolejny zresztą raz, zostało przeniesione na ekrany. Na razie jednak, po lekturze pierwszego tomu, nieszczególnie pociąga mnie potencjalny seans.
Wszystko zaczyna się in medias res, dwóch oprychów ładuje kulkę w naszą protagonistkę, po czym standardowo dowiadujemy się stopniowo, co doprowadziło do tak niefortunnej sytuacji. Dex jest prywatnym detektywem, ponoć świetnym, choć najlepiej wychodzi jej przepuszczanie hajsu w kasynach. Poza hazardem zajmuje się również młodszym bratem chorym na zespół Downa. Taka sytuacja życiowa sprawia oczywiście, że bohaterka nie za bardzo może się targować w obliczu ofert pracy. Właścicielka jednego z kasyn składa jej więc ofertę nie do odrzucenia – finansowa amnestia w zamian za pomoc w odnalezieniu zaginionej wnuczki. Młoda, jak łatwo się domyśleć, nie zwiała jednak z domu z powodu młodzieńczego kaprysu. Wpadła w prawdziwe szambo, więc i Dex będzie musiała ubrudzić sobie rączki.
Na początek mała ciekawostka historyczna. “Stumptown” to taki przydomek miasta Portland w stanie Oregon – według wielu ludzi głównej siedziby amerykańskiego hipsterstwa. Wiecie, artystyczne kawiarnie i kraftowe browary, takie sprawy. Nazwa pochodzi z czasów ekstremalnie intensywnego rozwoju ekonomicznego, przez który robotnicy nie nadążali z usuwaniem pniaków wyciętych drzew. “Stump” oznacza oczywiście właśnie “pniak”, ale też i kikut, dzięki czemu ta urocza, urbanistyczna ksywka idealnie pasuje na tytuł dla komiksu kryminalnego. Nawet jeśli w pierwszym tomie za bardzo nie ma żadnych kikutów.
Szkoda, że sam komiks nie jest tak bystry jak jego tytuł. Stumptown to mała kopalnia tropesów idealnie dopasowanych pod przeciętny, amerykański kryminał rozgrywający się w świecie minimalnie bardziej mrocznym od prawdziwego, jakby to było potrzebne. Takie prawie noir. Prawie, by nie odstraszyć zbyt wielu odbiorców monotonną formułą. Tani chwyt z rozpoczęciem akcji od intensywnego, późniejszego fragmentu sztucznie buduje zainteresowanie mało zaskakującą historią. Prawie wszystkie postacie pasują do sprawdzonych, kasowych archetypów, nawet samochód głównej bohaterki to klasyczny rzęch, do którego jest ona paradoksalnie przywiązana emocjonalnie. Intryga, jak na kryminał detektywistyczny, jest zdecydowanie zbyt mało… detektywistyczna? Sam fakt udziału Dex w tym całym ambarasie sprawia, że wszechświat kieruje w jej stronę wszystko, co potrzebne jej jest do rozwiązania sprawy.
Zalety też są, a jakże! Przecież skoro zły los rzuca w bohaterkę całym złem, musi ona być wystarczająco wytrzymała, by tę nawałnicę wytrzymać. Dex to spoko postać, taki trochę Punisher – chyba wszystkie punkty umiejętności dała w wytrzymałość. Obrywa często i mocno, zarówno dosłownie jak i metaforycznie na poziomie życiowym, ale ciągle prze do przodu. Jej zawziętość i charakter to mocny punkt tej serii, tak samo jak jej relacje z bratem i innymi postaciami. Czasem wynikają z tego rozegrane ze smakiem sytuacje komiczne, czasem wzruszenie. Sama konstrukcja mało odkrywczej fabuły też nie kuleje – narracja jest sprawna i absolutnie się nie dłuży. Jasne, te plusy też wpisują się w zachowawczy, serialowy charakter komiksu, ale przecież nie bez powodu takie zabiegi są stosowane powszechnie. Po prostu działają, są atrakcyjne w odbiorze i tylko od nas zależy, jak krytycznie podejdziemy do łechtania naszych potrzeb sztampą.
Matthew Southworth za to zaskoczył mnie ogromnie, tak pozytywnie dla odmiany. Na pierwszy rzut oka robota tego artysty wygląda na taki przeciętny, dramatyzowany realizm, gdzie poprawne proporcje i perspektywy ukrywają się trochę w niedbałej, nerwowej kresce. Przy obfitym cieniowaniu idealnie pasuje to do kryminału i wcale nie płakałbym, gdyby przyszło mu w ramach zastępstwa rysować jakiś zeszyt Criminal, a to ogromna pochwała z mojej strony. Dopiero później zauważyłem, jak trafnie potrafi zabawić się kadrem, gdy wymaga tego sytuacja i jak rozważnie ustawia sceny. Żaden z niego mistrz komiksowego kunsztu, ale talent reżyserski ma niezaprzeczalny, co w połączeniu z wypranymi kolorami (przykładowe strony to barwny wyjątek) dodaje klimatycznej wartości raczej średniemu pod innymi względami komiksowi. Na pewno pomaga też wydanie – zdecydowanie jestem zwolennikiem wydawania takich historii na papierze offsetowym. Błyszcząca kreda przydusza czerń i powinna zostać domeną bardziej pstrokatych eskapad.
Trudno nie porównywać komiksu do innych niedawno czytanych tytułów, więc i tutaj pozwolę sobie na porównanie. Stumptown to coś pomiędzy Jessiką Jones i Criminal. Niestety, w przeciwieństwie do tych dwóch serii, nie ma prawie żadnych wyjątkowych cech. Totalnie przewidywalny, prosty w odbiorze i umiarkowanie ciekawy kryminał, taki drukowany odpowiednik filmu do kotleta, o ile kotlet nie jest kapitalnie smakowity. Niestety czytanie komiksów wymaga trochę więcej skupienia, więc mi osobiście trochę szkoda by było czasu. Tylko ze względu na naprawdę dobre rysunki i charakterną bohaterkę zabieram się za drugi tom, ale bez większego entuzjazmu.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Stumptown tom 1
Wydawnictwo: Mucha Comics
Autorzy: Greg Rucka, Matthew Southworth
Tłumaczenie: Arek Wróblewski
Gatunek: kryminał
Liczba stron: 160
Data premiery: lipiec 2020