Poprzednio dziwiłem się, że dopiero przy trzecim tomie wspomniałem o znaczeniu tytułu Saint-Elme. Teraz pluję sobie w brodę za pośpiech, bo informacyjna anegdotka o ogniach świętego Elma z każdym tomem nadaje się do rozpoczęcia recenzji coraz bardziej. Dlatego też bezczelnie oleję potencjalną wtórność i polecę po linii najmniejszego oporu: Serge Lehman w fabule tego komiksu podkręca intensywność zapowiadających burzę iskier ponad skalę, powyżej moich oczekiwań. Zawsze, gdy myślę, że już pod gardło mi podchodzi ten natłok sekretów i może wypada zacząć uchylać kurtynkę choć minimalnie, Saint-Elme bierze mnie pod włos, robiąc coś zupełnie przeciwnego. Został nam jeden tom do końca tej historii i intryga nie mogłaby być chyba bardziej zawiła.
Bałem się trochę, że przedstawiony wreszcie ostatnio Philippe Sangaré swoją przytłaczająco fascynującą osobowością skradnie ten show, ale najwyraźniej zwyczajnie zabrakło mi chwilowo wiary w scenariuszową trzeźwość Lehmana. W granicach tajemniczego miasteczka Saint-Elme natłok manian uniemożliwia skupienie narracji na tylko jednej postaci. Roland Sax, kopiąc z przymusu w kalendarz, poruszył jednocześnie całą okolicę. Na jego pogrzeb zjeżdża się cała rodzina z rządzącym nią żelazną ręką Gregorem Mazurem na czele (totalnie widzę w nim Alana Forda). Naturalnie na pierwszy plan wychodzi biznes, bo przecież ktoś musi przejąć schedę po tragicznie zmarłym i pociągnąć dalej złowrogi plan zagospodarowania tego malowniczego zakątka świata. Jednocześnie z gracją wracamy do najbardziej mistycznych wątków z samego początku opowieści, Franck Sangaré odnajduje sobie nowe miejsce w fabule, a ledwo widoczne do tej pory powiązania wychodzą na światło dzienne. To samo światło wzmaga jednak jednocześnie intensywność cieni, w których czai się nieuchronna kulminacja tego nieznośnego napięcia.
Pomimo objętości poprzedniego akapitu mam nadzieję, że nie zdradziłem wam zbyt wiele, starałem się. Odszedłem na chwilę od swoich zwyczajów i poczytałem inne recenzje przed napisaniem swojej i mam jeden wniosek: większość osób ma tendencję do przesadnego paplania o fabule, a w tym przypadku trudno bardziej czytelnikowi zaszkodzić. Saint-Elme jest bowiem jednym z tych komiksów, w których naprawdę autor nie marnuje kadrów. Wszystko ma swój cel i mam czasem wrażenie, że nawet pozornie przypadkowe pierdnięcie na drugim planie zaowocuje jakąś burzą dwa tomy później. To zbiorowisko większych i mniejszych motyli z mocno wyrazistymi efektami przypiętymi do każdego z nich. Każdy nowy fakt wpleciono w tę historię po to, by podsycić nasze zainteresowanie i Lehman ten aspekt realizuje doskonale.
Trzeba przy okazji zauważyć, że ta gra w zbijaka w gąszczu zagadek jest bardzo ryzykowna. Wierzę w scenarzystę, doskonale bawię się, śledząc kreślone przez niego ścieżki narracji, ale struktura tej historii kładzie bardzo mocny nacisk na oczekiwania względem nadchodzącego zakończenia. Czy spodziewam się rozczarowania? Raczej nie, bo Lehman w każdej kolejnej części odsłania karty według jakiegoś sensownego planu, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Dlatego też nie uważam tego przeciągniętego suspensu za potencjalny minus. Nawet gdyby tak było, to zginąłby on w masie doskonale rozrysowanych postaci, które ciągle potrafią mnie zaskoczyć, oraz we wciąż świetnym kalkowaniu konstrukcji wątków z kultowego Fargo. Jeśli miałbym wskazać jakąś wadę tego tomu, to byłby to delikatnie zbyt mocno odczuwalny aspekt nadnaturalny. Romansowanie ze sprawami paranormalnymi u Lehmana dalej przypomina lizanie cukierka przez papierek, ale przynajmniej w jednym momencie tym razem pewna zupełnie ambiwalentna granica została w moim odczuciu przekroczona. Kit z tym, wszystko nadal da się jakoś wytłumaczyć stanem psychicznym bohaterów ubranym w zwodniczą pieśń fikcji.
Nie muszę chyba rozwodzić się znowu nad oprawą graficzną, Frederik Peeters trzyma poziom. Rysunki nadal zachwycają grą kontrastów w warstwie kolorystycznej, nadal tylko w momentach, w których sytuacja tego wymaga. Artysta nie nadużywa więc swoich najmocniejszych zagrywek, dzięki czemu raczej nam się ta estetyka nie przeje. Na pozostałych poziomach to znane wam już mocne tusze, dobrze ogarnięty język narracji komiksowej i styl osadzony dokładnie w połowie drogi między realizmem i wyrazistym przerysowaniem. Z tej pierwszej szkoły czerpie głównie satysfakcjonującą scenografię, a z drugiej wymowną mimikę. Saint-Elme może nie zachwyci was poszczególnymi ilustracjami, ale jako całość ma sporą szansę zapisać się w pamięci jako jeden z lepiej narysowanych komiksów na waszych półkach. Gdy pokazywałem wykształconym plastycznie znajomym część swojej kolekcji, ta seria była pośród ścisłej czołówki moich wyborów.
Końcowe wnioski? Jeszcze nie czas na nie, zobaczymy jak to będzie w następnym tomie. Czai się w głębi mojej sceptycznej duszy jakaś fragmentaryczna obawa, jakieś podejrzenie, że zakończenie tej historii może wypaść nieco poniżej oczekiwań. Pozostaję jednak pełen wiary w umiejętności Serge’a Lehmana, bo i nie dał mi do tej pory żadnych powodów, by w nie zwątpić. Saint-Elme stało się czarnym koniem moich komiksowych toplist, zupełnie niespodziewanym ulubieńcem, na którego kolejne części czekam z zapartym tchem. Tak właśnie miało zresztą być, to opowieść uszyta na miarę głównie po to, by intrygować, tworzyć w mózgach odbiorców dziesiątki pytań. Nie odstrasza mnie ta premedytacja, to nie tani chwyt, bo zrealizowanie takiego założenia nie wychodzi każdemu. Tu, na chwilę obecną, mamy przykład pierwszej ligi w tej dyscyplinie.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Saint-Elme, tom 4
Wydawnictwo: Nagle! Comics
Scenariusz: Serge Lehman
Rysunki: Frederik Peeters
Tłumaczenie: Marta Turnau
Typ: komiks
Gatunek: kryminał, thriller
Data premiery: 24.04.2024
Liczba stron: 80
ISBN: 9788367725262