SIEĆ NERDHEIM:

Wyrazisty niepokój. Recenzja komiksu Saint-Elme, tom 3

Czy dowiemy się, skąd biorą się żaby? Na razie Lehman w szczodrości podawania nam odpowiedzi naśladuje Lyncha.

Trudno mi uwierzyć, że dopiero w recenzji trzeciego tomu Saint-Elme wspominam o tytule. Nazwać swoje dzieło trudną sztuką jest, ale tu mamy trafienie w dziesiątkę. Ognie świętego Elma (po francusku „Feu de Saint-Elme”) to zjawisko pogodowe przejawiające się w postaci iskrzących błysków elektrycznych na powierzchni obiektów, na masztach statków na przykład. Te pyknięcia atmosferycznego napięcia są często liczne, niepozorne same w sobie, najważniejszą ich cechą jest jednak zwiastowanie burzy, tak samo jak i bardziej biblijnych w wyrazie, wszechobecnych tutaj żab. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie lepszej metafory przedstawionej nam fabuły. Rzeczone płomyki są na dodatek zjawiskiem stosunkowo rzadkim, tak samo jak Saint-Elme: komiks, który z każdym tomem robi się lepszy.

W trwającym już od niedotkliwie długiego czasu oczekiwaniu na grzmoty można uznać, że dopiero teraz nadszedł front zimnego powietrza, który – opadając na żar intryg toczących osamotnione miasteczko – ostatecznie wywoła wybuch. Na scenę przybywa bowiem Phillipe Sangaré, drugi z rodzeństwa detektywów, katalizator i tak już rosnącego napięcia. Jednocześnie Franck, czyli brat numer jeden, z siły sprawczej dochodzenia stał się właściwie jego podmiotem. W nieodległym znacząco od pierwszego planu tle miejscowego półświatka siła tarcia eskaluje nawet szybciej, parszywe mendy dostają za swoje, a pozornie kamienna równowaga sił okazuje się stanem ulotnym w obliczu interesów karykaturalnie groźnych ludzi i ambicji graczy mniejszego kalibru. Nikt jednak nie zdaje sobie najwyraźniej sprawy z nadchodzącej katastrofy, której oczywistość w oczach czytelników dojrzała już całkowicie.

Układam sobie w głowie soundtrack. Tutaj leci „The Dark Path To The Light” w wykonaniu Wolvennest, przy ostatnim kadrze wchodzi pierwsza minuta, pięćdziesiąt dwie sekundy tej piosenki.

Może warto zacząć od marudzenia, bo chciałbym mieć z głowy ten niewielki fragment moich odczuć. Jedyny problem Saint-Elme tkwi w tym, że to historia „jedynie” bardzo dobra, która jednocześnie sporo czerpie z totalnych sztosów popkultury. Konstrukcyjnie i narracyjnie nie dosięga do przewrotnego charakteru Fargo, a podobieństwa do Twin Peaks (wspominane w wywiadach przez samego autora) są może i bardzo widoczne, ale jedynie w powierzchownej warstwie samej fabuły i settingu. Serge Lehman nie ciska w nas samoświadomością i meta-komentarzem, nie bawi się kryminalnym nurtem poprzez nagięcie jego gatunkowych torów. Przez jawność inspiracji te braki są dostrzegalne, ale przymknięcie oczu nie jest tu szczególnym wyzwaniem.

Saint-Elme jest bowiem wersją light swoich genialnych inspiracji, może nawet opcją sauté jeśli taka metafora bardziej wam odpowiada. W klamrach takiego założenia Serge Lehman radzi sobie doskonale i w trzecim tomie jest to już całkowicie widoczne. Można zauważyć, że fabuła leci tu do przodu nieco wolniej, to jedynie bohaterowie kroczą dalej po nitce do nakreślonego już wcześniej apokaliptycznego kłębka i odkrywają jednocześnie przed nami więcej swoich własnych tajemnic. W ramach tej serii to był chyba idealny moment do skupienia się na tym aspekcie, na głębszym wejrzeniu w tę gromadę skrajnie wyrazistych twarzy. Lehman planuje swoją fabułę z mistrzowskim kunsztem, więc w gąszczu sekretów nie głupiejemy. Nawet jeśli nie podaje nam na tacy żadnej odpowiedzi, to odwraca naszą uwagę od niepewności. Zauważyłem też tym razem, że autorzy bardzo sprawnie przeskakują między wątkami. Łącznikiem sąsiadujących scen są podobne ujęcia, a samochód na ostatnim kadrze prowadzi nas po przewróceniu strony w zupełnie inne miejsce. Jeśli trafiają się nitki bardziej odrębne, to możemy szybko spodziewać się ich logicznego splątania.

Jeden z bardziej nieoczywistych wątków pobocznych.

Talent Lehmana przejawia się też w atmosferycznym sercu opowieści. Saint-Elme to dzieło o bardzo wyrazistej tożsamości, nie tylko w warstwie graficznej. Urzeka łatwość, z jaką udało się to tutaj osiągnąć. Nawiązując znowu do wywiadów, twórcy przytaczają ogromną rolę charakteru samego miasteczka, jego nieokreślonej lokalizacji na mapie europejskich gór. Konkretna szerokość geograficzna nie ma większego znaczenia, ale brak jej jawności już jest kluczowy. Akcja zdaje się rozgrywać w bańce, w kieszonkowym wymiarze, który ledwo trzyma się zasad normalnego wszechświata. Nie dzieje się niby nic nadnaturalnego, a mogłoby i nie było by to wcale dziwne. Tak jak te upierdliwe żaby, drugi z motywów spajających wielowątkowy chaos. Pomysł pozornie przypadkowy, ale zarazem tak bardzo trafny w swoim oczywistym wydźwięku metaforycznym i wykorzystywany z rozsądnym umiarem.

Niezmiennie urzekają mnie też tutaj rysunki i kolory, z którymi Frederik Peeters szaleje coraz śmielej. Sam wspominał, że założeniem było tutaj stworzenie komiksu bratniego z zalanymi czarnym tuszem kryminałami, takimi całkowicie pozbawionymi barw. Jednocześnie już na etapie konceptu palety były ponoć już konkretnie określone, panowie traktowali je jako jedno z podstawowych założeń całej serii. Choć z jednej strony brzmi to jak efekciarski gimmick, to ja całkowicie doceniam tak profesjonalnie zrealizowaną premedytację. Udało się też jakimś cudem, przy zalewie mocnych tonacji, zachować ten rzeczony charakter bardziej ponurych komiksów detektywistycznych. Nawet jeśli kreska sama w sobie zbacza dosyć często w stronę lekko niepoważnego cartoonu. Grafika, tak samo jak i fabuła zresztą, działa tutaj na zasadzie kontrastów. Dziwaczne z przyziemnym, czerwień z granatem, zimny cień z żarem światła. Dwóch braci o zupełnie innych charakterach gra konsekwentnie i skutecznie do tej samej bramki.

Niektóre strony mają bardziej przyziemną kolorystykę, ale to tylko podkreśla wyrazistość innych.

W raczej nietypowym dla siebie ruchu muszę na koniec, przed przejściem do podsumowania, opowiedzieć jeszcze nieco więcej o jednej potędze Saint-Elme, potędze w znaczeniu bezpośrednim w ramach historii oraz w kontekście zalet tytułu. Do tej pory moją ulubioną postacią był ekscentryczny i zabójczy Derwisz, ale Phillipe Sangaré swoją prezencją rozpycha kadry do granic możliwości, otacza go aura niepokojącego mistycyzmu jakby był wysłannikiem z innego świata, z zewnątrz kuriozalnej bańki. Jednocześnie nie przyćmiewa on jakimś cudem swojego brata, bardziej osadzonego w przyziemnym brudzie. Jeden wchodzi w gęstą atmosferę miasta jak nóż myśliwski w roztopione masło, drugi bardziej jak stępiony, zabrudzony majcher. Skuteczność ostatecznie jest jednak podobna. Phillipe z drugiej strony trudno nawet nazwać pełnoprawną postacią, jest bardziej jak siła natury lub narzędzie narracyjne, ale jego kreacja jest jednocześnie tak wyrazista, że przy odpowiednim rozgłosie teoretycznej adaptacji (załóżmy) serialowej mógłby zostać jedną z absolutnie kultowych twarzy gatunku.

Można uznać, że trochę za głęboko biorę sobie do serca zadanie polecania wam tej serii, ale nie pozostaję ślepy na jej słabości, a poza tym na etapie trzeciego tomu już chyba sami zdecydowaliście, czy chcecie brać dalej udział w tej przygodzie. Wniosek na koniec jest prosty: z Saint-Elme każdy powinien zapoznać się samodzielnie i tylko odrobinkę znowu staram się tu przemycić bezczelną rekomendację. W waszej kwestii pozostaje tylko uwierzyć lub nie w moją gwarancję dobrej zabawy. Naprawdę rzadko trafia się nam komiks takiej jakości nieprzeżuty jeszcze przez wymagania związane z mainstreamowym uznaniem, perełka od mniej znanych na naszym rynku autorów o nieskazitelnym wręcz poziomie umiejętności. Na razie nic nie zapowiada zmiany tego stanu rzeczy i nie mogę się doczekać ciągu dalszego tej elektryzującej opowieści.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Saint-Elme, tom 3
Wydawnictwo: Nagle! Comics
Scenariusz: Serge Lehman
Rysunki: Frederik Peeters
Tłumaczenie: Marta Turnau
Typ: komiks
Gatunek: kryminał, thriller
Data premiery: 24.01.2024
Liczba stron: 80
ISBN: 9788367725194

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Trudno mi uwierzyć, że dopiero w recenzji trzeciego tomu Saint-Elme wspominam o tytule. Nazwać swoje dzieło trudną sztuką jest, ale tu mamy trafienie w dziesiątkę. Ognie świętego Elma (po francusku „Feu de Saint-Elme”) to zjawisko pogodowe przejawiające się w postaci iskrzących błysków elektrycznych na...Wyrazisty niepokój. Recenzja komiksu Saint-Elme, tom 3
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki