No elo, lubicie popkulturę? Coś mi mówi, że tak, więc wsadzimy popkulturę w waszą popkulturę, żebyście mogli popkulturować podczas… dobra, starczy. Metafikcja to zajebista sprawa, bo dzięki niej w ramach swoich ulubionych pigułek eskapizmu możemy dostać też (często) samoświadomy komentarz na temat danego medium albo (czasami) pretensjonalne i przeintelektualizowane dawki psychodeli. Mnie pasuje i jedno i drugie, więc wieści o fabule Plot Holes Seana Murphy’ego natychmiast wbiły ten tytuł na moją listę życzeń. To konkretne życzenie zaś zostało spełnione stosunkowo szybko dzięki staraniom Non Stop Comics, a może jedynie ja się późno dowiedziałem o istnieniu tego tytułu. Tak czy inaczej fajnie zderzyć oczekiwania z rzeczywistością zanim hype narośnie do niezdrowych proporcji.
Plot Holes to w gruncie rzeczy ekipa wyrzutków, dosłownie. Pod względem dynamiki i różnorodności zbliżają się do drużyny stworzonej na potrzeby sesji RPG przez bandę śmieszków znudzonych standardowym wojownikowaniem, fabularnie zaś są jedynymi ocalałymi z szerokiej gamy dzieł literackich o fatalnej jakości. Zmiennokształtny, humanoidalny tygrys, jego kumpel wyrwany z klasycznych komiksowych pasków retro, złodupna wampirzyca-piratka i elfiasty specjalista od driftowania z najbzdurniejszej mangowej podróbki Mobile Suit Gundam. Był jeszcze Surge – typowo trykociarski supervillain, ale robota protagonistów wyklętych jest niebezpieczna, więc już go nie ma. Skutkiem tego dowodząca drużyną Edytorka, dla znajomych Ed, dobiera w brakujące miejsce tzw. Inkslayera – pisarza komiksów z kiepskiej książki, którego losy śledzimy na łamach komiksu. Incepcja wymięka
Oryginalnie zacząłem od minusów, ale znalazłem ich całkiem sporo, co z marszu negatywnie nacechowało recenzję, a nie taki jest mój zamiar. Plot Holes czytało mi się dobrze i nie chciałbym nikogo tak totalnie zniechęcić, więc zaczniemy od pochwał. Powstrzymuję się tutaj przed nieustannym dorzucaniem jakiegoś „ale” do każdego zdania, bo w ogólnym rozrachunku to komiks wciągający, narracyjnie przyjemny w odbiorze i skonstruowany na fundamencie bardzo ciekawego pomysłu. Barwne postacie, których kiczowatość usprawiedliwia główny koncept fabuły, są w miarę trójwymiarowe i to ich charaktery, historie i motywacje stanowią najmocniejszą atrakcję albumu. Przydałoby się więcej czasu na zapoznanie się z nimi, ale (no nie mogłem się powstrzymać) to, co dostajemy, jest wystarczające do wciągnięcia w wątki ostatecznie zwieńczone jeszcze w obszarze wprowadzenia do jakiejś większej opowieści. Czy będzie ciąg dalszy? Nie wiadomo, na razie się nie zanosi. Nie zmienia to faktu, że przebrnąłem przez lekturę niezwykle szybko i chciałbym dostać więcej.
Ale o co właściwie chodzi w tym całym zamieszaniu? Po co zbierać do, za przeproszeniem, kupy tak wyraźnie niedostosowaną bandę wykolejeńców? Dla wyższych celów, oczywiście. Zadaniem zespołu jest ratowanie fatalnych opowieści cyfrowych poprzez wciskanie się w ich narrację i bezpośrednią eliminację motywów problematycznych. Tu pojawia się pierwszy problem i częściowa luka fabularna: po cholerę? Ja rozumiem, że za każdym słowem pisanym stoi wola autora, często ambitne marzenia i jakaś skryta wartość, ale szansę na publikację każdego dnia tracą na świecie tysiące grafomańskich koszmarów. Choć czasem do literackiego limbo wpadnie coś wartego uwagi, to taka filtracja pozwala nam uniknąć ton szajsu. Bądźmy też szczerzy, słaby fanfik, w którym autor wpada na genialny pomysł przerwania dramatu rodziny opłakującej śmierć dziecka atakiem opętanych kucyków (zmyślony przykład) ma z pewnością zdecydowanie więcej problemów jakościowych niż ten jeden problematyczny wątek, cudów nie ma. Dlatego misja bohaterów Plot Holes nie przejęła mnie wcale. Zaorać słabych pismaków, ze mną włącznie jeśli trzeba.
Sean Murphy zdawał sobie sprawę z tego problemu, więc obok opowieści kompletnie kretyńskich umieścił dzieła faktycznie istotne, na przykład powieść inspirowaną odnalezionymi po latach listami Jerzego Waszyngtona. No dobra, ale Dziurawce (tak sobie spolszczę nazwę drużyny) muszą ratować właściwie tylko dzieła cyfrowe, a przecież te listy chyba nadal będą istniały w rzeczywistości? Tak samo wątpię, by kompletnie zniknęły z powierzchni ziemi komiksy z mangowym członkiem ekipy i te prasowe retro paski, które przecież powstały, gdy o internetach nikt jeszcze nawet nie marzył. Można też uznać, że Murphy zasłonił się przed ewentualną krytyką na etapie samego założenia, bo wszystkie postacie miały tu być żenująco nieudane, miały pochodzić z dzieł niemalże rynsztokowych. Nie potrafię jednak do końca przebrnąć przez to, jak bardzo (na przykład) mangowy bohater odróżnia się od nawet najgorszych przykładów japońskiej popkultury, a uwierzcie mi, że czytałem wiele fatalnych mang. To wyraźnie przesiąknięte amerykańskim sosem wyobrażenie takiej postaci w wykonaniu kogoś, kto zbyt wiele z tą kulturą do czynienia nie miał. Bardziej Przerysowani niż Gintama.
Podobnie jest zresztą z rysunkami, bo jakby się Sean Murphy nie starał, o różnorodność wizualną tutaj trudno. Przecież wyrwane z różnych stylistyk character designy aż proszą się o naprawdę wyjątkowe podejście do kreski, można by je wbić w te strony z użyciem różnych technik, zaangażować kilku kolorystów, gościa z pasków pokryć kropkami Bena-Deya, mangowego chłopca pozbawić barw, pirato-wampirkę powierzyć w ręce jakiegoś rysownika europejskiego. A nie, wróc, kropki są! Czyli da się, ale się nie chciało zrealizować pomysłu z większym rozmachem. Zamiast tego mamy znanego nam Murphy’ego na pełnej i też nie mogę w żadnym razie definitywnie warstwy graficznej zjechać, wręcz przeciwnie. To robota bardzo zdolnego ilustratora, specjalistę od dynamiki podchodzącego do swojej roboty starannie i z zachowaniem rozpoznawalnego sznytu. Jeśli mieliście w łapkach Batman. Biały rycerz albo Tokyo Ghost, to doskonale wiecie, czego się tu spodziewać. Tradycyjnie na kolorach u Murphy’ego kapitalny Matt Hollingsworth ze wsparciem od Dave’a Stewarta, absolutnego mistrza w branży, więc w tej kwestii naprawdę nie da się do niczego przyczepić.
Na koniec warto wspomnieć, że wydanie tego komiksu ufundowała zrzutka na Indiegogo. Autor zebrał na ten cel ponad ćwierć miliona dolarów. Czy to dużo jak na normy rynku USA? Wątpię, ale czy czułbym się rozczarowany, gdybym w odpowiednim czasie zdecydował się na dorzucenie cegiełki do finansowych podwalin tego tytułu? Trochę tak, bo dostałbym ostatecznie mniej, niż się spodziewałem. Trochę nie, bo Plot Holes to wciąż naprawdę niezły komiks, który z doskonałością rozminął się kilka razy na rozdrożach dodatkowych starań. Garść innych decyzji mogła z tego tomiku zrobić sztos, wystarczyło wyciągnąć więcej trafnych rozwiązań realizacyjnych z ogromnego potencjału i byłaby przynajmniej dziewiątka w dziesięciostopniowej skali. Bez tego jest siedem z minusem, które w porównaniu do tego, czym Plot Holes mogło być, odczuwam czasem jak marne cztery.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Plot Holes
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Scenariusz: Sean Murphy
Rysunki: Sean Murphy, Matt Hollingsworth, Dave Stewart
Tłumaczenie: Maciej Muszalski
Typ: komiks
Gatunek: fantasy, sci-fi
Data premiery: 25.05.2023
Liczba stron: 156
ISBN: 978-83-8230-560-9