SIEĆ NERDHEIM:

Opowieść bez drogi. Recenzja komiksu Pewnego razu gdzieś na końcu świata, księga pierwsza

Co jak co, ale okładka piękna.
Co jak co, ale okładka piękna.

Najwyraźniej teraz narzekam na ulubionych autorów, klawo. Jason Aaron miał być nadzieją dla komiksu superbohaterskiego, a wyszło jak zwykle. No może nie zwykle, ale zbyt często. Parę rzeczy się mu w Marvelu udało, potem jednak talent rozlał się po zleceniach robionych na siłę, kreatywnych jak czwarty sezon spin-offu ulubionego serialu waszej ciotki. Liczyłem na to, że w autorskiej serii odrosną mu skrzydła, że dostanę coś niosącego chociaż śladowe ilości serii takich jak Skalp czy przynajmniej Przeklęty. Zamiast tego mam najsłabszy jak dotąd tytuł w katalogu Nagle! Comics. Przy obecnej jakości reprezentowanej przez to wydawnictwo nie musi to jednak oznaczać kompletnej chały, ale po kolei.

Zacznijmy od tego, że nie mógł się trafić lepszy setting. Postapo to mój konik, nadgniły acz promieniujący urokiem. W zniszczonym świecie, czyli mojej ulubionej jego wersji w ramach fikcji, śledzimy dwoje bardzo młodych bohaterów. Jego: niesamowicie beztroskiego, rozpieszczonego i nieco szalonego wynalazcę oraz ją: zahartowaną i oschłą specjalistkę od przetrwania w warunkach kopiących po dupie. Zrządzeniem losu splatają się ich żywota, a my obserwujemy, jak fala pretekstowych wydarzeń i wymuszonego rozwoju emocjonalnego zbliża ich do siebie.

Wiele zbiorników wodnych już tak wygląda.
Wiele zbiorników wodnych już tak wygląda.

Znowu biadolę, ale pomimo konstrukcyjnie i funkcjonalnie zręcznie napisanego scenariusza w Pewnego razu gdzieś na końcu świata nie działają elementy, które w historii tego typu powinny błyszczeć. Worldbuilding, czyli studnia potencjału w takich realiach, praktycznie nie istnieje, tyle. Ze światem stało się coś złego a winowajców wskazuje nam drżącym paluchem tylko komicznie przerysowana banda prepersów-tradycjonalistów z harcerskim dezajnem (przyznam, niezły pomysł). To też zresztą nasi główni antagoniści. Tak karykaturalni, że nawet nie wzbudzają negatywnych emocji skrajnie złymi czynami, skalę przejęcia mi wywaliło. Najbardziej boli jednak brak tego, co Aaron obiecuje nam już przez samą okładkę i podtytuł. Nie czuję tej Miłości na pustkowiu, chemii między głównymi bohaterami, ich relacja jest owocem okoliczności i cuchnie desperacją, cieszy tylko w nawiasie pojedynczych kadrów. Mezzy, nasza bardzo jawnie skrzywdzona przez los fajterka, praktycznie natychmiastowo przechodzi od bycia tsundere z Mad Maxa do otwarcia się na urok nieprzystosowanego do realiów nerda, Maceo. Nie kupuję tego. Temu związkowi brakuje logicznego rozwoju, Aaron nie pozwala nam doświadczyć powstawania tego uczucia.

Ktoś mógłby rzec, że tak ma być, że dwójka napędzanych samotnością i hormonami ludzi magicznie trafiła na siebie, więc zwyczajnie dali sobie nawzajem to, czego dokładnie potrzebowało każde z nich. Niestety pospieszną drogę do celu, przez skrót omijający zależności przyczynowo-skutkowe, scenariusz wybiera co krok. Wierność fanatycznych bojowników pustkowi okazuje się ulotna jak szczoch w tsunami, choć wcześniej nic na to nie wskazuje, a wynalazki Maceo zapewniłyby mu robotę w dziale projektowym Korporacji Acme. Rozwiązanie największego konfliktu w albumie jest natomiast tak absurdalne i miałkie, że naprawdę musiałem na chwilę odłożyć lekturę. Potrzebowałem wolnej ręki do potarcia skroni. Ja serio lubię komiksy, w których logika jest konstruktem mocno elastycznym i często ugina się mocno pod wolą dyrygenta narracji, ale to zwykle ma jakiś cel albo pasuje do ogólnej konwencji. Tutaj, przynajmniej w pierwszym tomie, postacie nie przechodzą żadnej drogi, teleportują się od razu do metaforycznego celu.

Skorupiaki, mniam.
Skorupiaki, mniam.

Żałuję, bo naprawdę chciałem ten komiks polubić i widzę w nim potencjał pogrzebany pod pośpiechem scenarzysty. Bajanie na temat ciepła ludzkich uczuć kwitnących na jałowej ziemi to temat może i ograny, ale nieprzypadkowo: świetnie się o takich rzeczach czyta, niosą bowiem nadzieję. Jakby Aaron nie gnał tak w kierunku zaplanowanego status quo, to może mielibyśmy szansę polubić się z bohaterami. Para protagonistów potrafi być bowiem urocza, ich dialogi są naprawdę dobrze napisane w obrębie pojedynczych interakcji, a kompozycja całego albumu trzyma dobrą równowagę między suspensem, akcją i rozczulającym serduszkowaniem. Wszystkie elementy konstrukcji dobrej historii tu są, ale jakimś trafem nic z nich nie wynika. Jestem wręcz skłonny zrozumieć, że komuś ten komiks może się spodobać, nawet bardzo. U mnie dostrzeganie kolejnych wad miało niestety efekt lawinowy, reakcja łańcuchowa rosnącego rozczarowania odebrała mi resztę radochy z raczej przeciętnego tomu.

Miło się przynajmniej na to patrzy, pomijając fragmenty ilustrowane przez mojego rysowniczego nemesis: Nicka Dragottę. Na szczęście zdecydowaną większość historii ilustrował Alexandre Tefenkgi, stosunkowo świeży w branży (przynajmniej w kwestii rozgłosu) artysta, którego możecie znać z The Good Asian. W Pewnego razu gdzieś na końcu świata znowu częstuje nas stylistyczną fuzją luźnej, nowoczesnej amerykańszczyzny i klasycznej pulpy. Muszę przyznać, że w wydaniu neo-noir pasowało mi to trochę bardziej, ale poza momentami nieco leniwego bazgrolenia niewiele mogę mu zarzucić. Pozbawione szczegółów fragmenty trafiają się zresztą tam, gdzie biegu narracji jest na nie odpowiednie miejsce, a i też nadal wyglądają nieźle dzięki pomocy bardzo dobrego kolorysty (Lee Loughridge nie zawodzi). Eisnera może bym warstwie graficznej tutaj nie przyznał, ale podkreśla ona mocne elementy scenariusza, uroczość i charaktery bohaterów najbardziej – wyrażone też przez wyraźnie różną dynamikę ich ruchów na przykład. Bardzo fajny szczegół.

Ze sposobów na zemstę ze strony jedzenia wolę jednak niestrawność.
Ze sposobów na zemstę ze strony jedzenia wolę jednak niestrawność.

Dobrze wiem, co Jason Aaron chciał w Pewnego razu gdzieś na końcu świata opowiedzieć. Jestem całkowicie przekonany, że autor również też doskonale to wiedział, może nawet zbyt dobrze. Całkowite skupienie na efekcie końcowym popchnęło go bowiem do pominięcia drogi prowadzącej do celu, swoje prawidła o nadziei i uczuciu powstającym między dwójką skrajnie różnych ludzi w ekstremalnie niesprzyjających warunkach zaprezentował nam w kompletnym zaprzeczeniu reguły „show, don’t tell”. Komiks, przynajmniej w pierwszym tomie, nie daje przez to odbiorcy szanse na bycie realnym uczestnikiem historii, na odczucie jej naturalnego toku. Mam jeszcze resztki nadziei, że ciąg dalszy coś zmieni, ale w obecnym momencie nawet najmocniejsze zalety tego tytułu nie są w stanie przekonać mnie do polecenia tej serii komukolwiek poza absolutnymi komplecistami autora i bezkrytycznymi fanami postapokalipsy. Do pierwszej grupy nie należę od dłuższego czasu, do drugiej już najwyraźniej również nie.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Pewnego razu gdzieś na końcu świata, księga pierwsza
Wydawnictwo: Nagle! Comics
Scenariusz: Jason Aaron
Rysunki: Alexandre Tefenkgi, Lee Loughridge
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Typ: komiks
Gatunek: sci-fi, obyczajowy
Data premiery: 21.02.2024
Liczba stron: 176
ISBN: 9788367725224

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Najwyraźniej teraz narzekam na ulubionych autorów, klawo. Jason Aaron miał być nadzieją dla komiksu superbohaterskiego, a wyszło jak zwykle. No może nie zwykle, ale zbyt często. Parę rzeczy się mu w Marvelu udało, potem jednak talent rozlał się po zleceniach robionych na siłę, kreatywnych...Opowieść bez drogi. Recenzja komiksu Pewnego razu gdzieś na końcu świata, księga pierwsza
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki