SIEĆ NERDHEIM:

Trochę blado. Recenzja komiksu Moon Knight: Czerń, biel i krew

Album zdecydowanie punktuje okładkami.
Album zdecydowanie punktuje okładkami.

Chciałem się streścić, bo szkoda strzępić ryja, a zagłębianie się w szczegóły mogłoby się skończyć w najlepszym przypadku totalnym zjechaniem komiksu, który wcale najgorszy na świecie nie jest. Nie wyszło, jak zwykle, kwas się wylał. Czwarty tom antologicznych zestawień spod znaku czerni i bieli zroszonych krwistą czerwienią polecałem raczej entuzjastycznie, wybitne toto nie było, ale w gronie rodzeństwa o chwiejnej jakości wyróżniało się na plus. Piąta część za to, traktująca przypadkiem o jednej z moich ulubionych postaci, ląduje niestety bliżej niższych poziomów tego średniactwa. Pod pewnymi względami to może nawet być najgorszy z tomów dotychczas wydanych w tej serii.

Opis fabuły, nawet skrótowy, również jest zbędny. Powinniście już mniej więcej wiedzieć, o co chodzi w albumach z „Czerń, biel i krew” w tytule. Jedna postać, dwanaście krótkich historii niezależnych i jedyny ich wspólny motyw – mocno ograniczona paleta barw. Piąteczka stawia na Moon Knighta, czyli postać, która pomimo kultowości w pewnych kręgach i wysokobudżetowej (powiedzmy) ekranizacji pozostaje dla wielu niedzielnych fanów superhero rezerwowym leszczem.

Spider-Man nigdy mi do Moon Knighta nie pasował. Typowy Parker chciałby Spectora zgarnąć do Rikers.
Spider-Man nigdy mi do Moon Knighta nie pasował. Typowy Parker chciałby Spectora zgarnąć do Rikers.

Mam wrażenie, że nawet w gronie trykociarskich scenarzystów znajomość historii i istoty charakteru odzianego w biel pomyleńca jest nikła, a chęć zmiany tego stanu rzeczy nie uruchamia się nawet na skutek płatnego zlecenia. Moim głównym zarzutem wobec autorów zebranych w tym tomie jest bowiem kiepskie ogarnięcie motywu przewodniego. Obcykani czytelnicy superhero wiedzą, że obecnie najpopularniejsza wersja i modus operandi Moon Knighta są względną nowością i ja również, przy dobrze napisanej fabule, nie psioczył bym na inne podejście do Pięści Khonsu, ale zebrane tu opowieści łączy ogólnie powierzchowne liźnięcie tematu albo wywrócenie go na lewą stronę w niejasnym celu.

W efekcie dostajemy Moon Knighta śmieszkującego ze Spider-Manem, co jest zabawne jedynie w przypadku jego gościnnych występów u innych kalesoniarzy. Dostajemy koncentrację na motywach egipskich, bo trudno było ogarnąć inne wykorzystanie zasugerowanej w tytule kolorystyki niż użycie karmazynowego skarabeusza. Do zestawienia dochodzą też dziwactwa typu banalnej historii napisanej przez Marca Guggenheima, która stara się wyróżnić kompletnie niedziałającą narracją przedstawioną od tyłu, a w normalnej kolejności mogłaby bez żadnych szkód dotyczyć dowolnego street-levelowego bojownika, lunarny zabijaka jest w niej zbędny. Jakoś tak wyszło, że z czterech zeszytów składających się na ten zbiór (po trzy historie każdy), wszystkie z wyjątkiem drugiego zlepiono z jednego scenariusza na porządnym poziomie, jednego średniego i jednego wypadającego poniżej oczekiwań.

Graficznie cudny klasyk.
Graficznie cudny klasyk.

Powyższa kalkulacja wskazuje, że stosunek miodu do dziegciu jest przynajmniej wyrównany. Ba, ogólna jakość wypada może nawet na plus, ale tylko o włos i to taki mocno niezdrowy. Potencjalnie ciekawy scenariusz Jonathana Hickmana psują absolutnie nieczytelne (choć niebrzydkie) rysunki Chrisa Bachalo. Benjamin Percy w swojej dołującej opowieści nadrobił cały mrok pominięty przez innych. Pochwalę też Davida Pepose, który jako jedyny trafnie wykorzystał dysocjacyjne zaburzenia Marca Spectora (nawet jeśli trochę za bardzo poleciał w staromodną ekspozycję) i Erikę Shultz za jedyny naprawdę udany luźny wątek w tym albumie. Reszta bez większego bólu po prostu wypadła mi z pamięci już kilka minut po odłożeniu komiksu na półkę, przynajmniej fabularnie.

Liznąłem już trochę wyżej temat rysunków, a trzeba powiedzieć coś więcej, bo nawet jeśli fabuły zawodzą, to całe to założenie monochromatycznej stylówy powinno punktować w wizualizacji. Powinno, ale i tu trafiają się potknięcia. To prawie komiczne, że tak samo jak w poprzednich tomach i tutaj większość artystów nie za bardzo wiedziała, jak wykorzystać tę czerwień. Dla poprawy czytelności tekstu odbiegnę od utartej formy i przeciętne grafiki przemilczę, a miłe wyjątki wymienię w punktach:
– Jorge Fornés, doświadczony i niezawodny padawan superbohaterki w lekko retrograficznym sznycie,
– Leonardo Romero, w sumie kierunkujący swoje rysunki podobnie do poprzednika, ale z wyraźnym wpływem luźnej kreskówkowości,
– Paul Azaceta, który w ramach minimalistycznego noir prawie zapomniał o kolorze i wyszło to doskonale,
– Alex Lins, na samym końcu, bo w sumie zabawa jedną barwą nie jest jego konikiem, ale zrobił na mnie ogromne wrażenie dosyć awangardowym podejściem do struktury kadrów oraz przyjemnie zinowatą stylistyką ilustracji.

Na koniec jeszcze, tak poza czterostopniowym podium, porządne laurki dla Roda Reisa i Gabriele’a Dell’Otto za okładki, które pokazują, jak ta cała zabawa w chlapanie juchą na bezbarwne tusze powinna ostatecznie wyglądać. Za tak narysowany komiks oddałbym Khonsu nerkę w ofierze.

Ta twarz na pierwszy kadrze sprawiła mi flashbacki z Nicka Dragotty. Wciąż bardzo elegancki rozdział.
Ta twarz na pierwszy kadrze sprawiła mi flashbacki z Nicka Dragotty. Wciąż bardzo elegancki rozdział.

Powtórzę, jeśli nie dotarło na wstępie: uwielbiam Moon Knighta. Kocham runy Jeffa Lemire, Warrena Ellisa i na temat tego najnowszego autorstwa Jeda McKaya też złego słowa nie powiem. Trochę niżej, ale wciąż w sferze satysfakcji, klasują się u mnie serie napisane przez Bemisa, Hutsona i klasyka Moencha, to ostatnie z sentymentu. „Moon Knight: Czerń, biel i krew” ma w sobie sporo dobra, tym bardziej wizualnie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że większość z autorów odpowiedzialnych za zawarte tu historie nie przeczytała nawet połowy ze wspomnianych przeze mnie sztosów. To głównie pokłosie serialu aktorskiego i okropności, które w ramach „Age of Khonsu” powyczyniał z tą postacią Jason Aaron. Czasem klawe trykociarstwo, ale pozbawione prawdziwej księżycowej magii i przenikającego ją mroku nocy. Włodarze odpowiedzialni za dobieranie autorów do takich antologii powinni na przyszłość upewniać się, czy wybrańcy w ogóle lubią głównego bohatera. Jeśli nie, to niech chociaż lepiej udają.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Moon Knight: Czerń, biel i krew
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: Jonathan Hickman, Murewa Ayodele, Marc Guggenheim, Benjamin Percy, David Pepose, Patch Zircher, Erica Schultz, Jim Zub, Ann Nocenti, Christopher Cantwell, Nadia Shammas, Paul Azaceta
Rysunki: Chris Bachalo, Dotun Akande, Jorge Fornés, Vanesa R. Del Rey, Leonardo Romero, Patch Zircher, David Lopez, Djibril Morissette-phan, Stefano Raffaele, Alex Lins, Dante Bastianoni, Paul Azaceta
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie, akcja
Data premiery: 06.04.2023
Liczba stron: 152
ISBN: 978-83-67571-09-8

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Chciałem się streścić, bo szkoda strzępić ryja, a zagłębianie się w szczegóły mogłoby się skończyć w najlepszym przypadku totalnym zjechaniem komiksu, który wcale najgorszy na świecie nie jest. Nie wyszło, jak zwykle, kwas się wylał. Czwarty tom antologicznych zestawień spod znaku czerni i bieli...Trochę blado. Recenzja komiksu Moon Knight: Czerń, biel i krew
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki