
To doprawdy niesłychane, jak wiele w postrzeganiu komiksu może zmienić jedna strona. W słabszych momentach – w chwilach względnej pismackiej niemocy – bywam przytłoczony poziomem własnych recenzji z przeszłości. Proszę was bardzo, przemilczcie narcystyczny aspekt tego problemu. Zwyczajnie czasem obawiam się, że tracę werwę i nie jestem już w stanie skrobać tak swobodnie. Mózg się degeneruje z wiekiem, w sercu gaśnie płomień pasji, a grafomański (metaforyczny) konar zapłonąć już nie chce. Wystarczyło mi jednak dotrzeć do dedykacji zawartej na końcu czwartego tomu Kowboja z Szaolin, by zrozumieć: to młodszy ja był debilem! Teraz dopiero przyszła pora na big brain time.
Geof Darrow, tuz kreślenia paskudztwa wszelakiego w sposób będący kwintesencją cytatu „ain’t nobody got time for that”, na ostatniej (powiedzmy) stronie tej miniserii wspomniał bowiem swojego zmarłego w 2021 roku przyjaciela i współpracownika, Andrew Vachssa. Był to człowiek znany z wielu powodów, najważniejszym nie była nawet skrajnie złodupna przepaska na prawym oku, nosił ją on zresztą z całkiem legitnych powodów, ze względu na skutkujący światłoczułością uraz z dzieciństwa. Vachss był znanym pisarzem kryminałów, ale i to służyło właściwie jedynie za finansowe paliwo dla prawdziwego celu jego życia. Jego misją była prawnicza walka na rzecz krzywdzonych dzieci i młodzieży. Trudno o bardziej chwalebne modus operandi.

Teksty chwalące – z drobnymi wyjątkami – poprzednie części sagi o morderczym mnichu mogę streścić w jednym zdaniu: Darrow, na haju totalnym będąc, szpanuje bezkonkurencyjnym skillem ilustratorskim, a fabuła gubi klepki na rzecz parady nieustannie zaskakującej eskalacji absurdalnych obrzydlistw. Czytając Grunt to rodzinka miałem identyczne wrażenie. Zamierzałem przytoczyć wam w hehesznym tonie kretynizmy w stylu Dzieciochłopa latającego na ogromnym parzydełkowcu, ucieszyć się z powrotu do mielenia na drobne armii antypatycznych neonazistów. Głębsza analiza miała dotyczyć jedynie powierzchownego poklepania autora po pleckach w nagrodzie za powrót do różnorodności szaleństw dorównującej tomowi pierwszemu i za nawet całkiem angażujący wątek relacji Johna Wayne’a w wersji kung-fu z jaszczurką, co zresztą owocuje niezłą historią o zemście. Jak na normy tej serii to już i tak szczyty ambitności wybijające tysiące kilometrów ponad pulpowy ocean juchy.

Po poznaniu pełnego kontekstu nie da się jednak patrzeć na ten komiks w tak płytki sposób. Bardzo nie chcę zepsuć wam spoilerami zabawy, więc podam tylko jeden przykład, do reszty – gwarantuję – dotrzecie z przyjemnością samodzielnie. Połowa albumu to właściwie retrospekcja; wspomnienie o tym, jak to włóczęga-zabijaka ratuje wspomnianego wcześniej łuskowca przed brutalną śmiercią w paszczy jego gadziego ojca. Wszystko, co następuje później, każdy cytat wcześniej jawiący się dla mnie jako nieco nawet prześmiewczy pretekst do rozpierdzielu, ostatecznie nabiera trafności w sposób, którego absolutnie się tutaj nie spodziewałem. Nieprzypadkowo też tytułowy kowboj przez znaczną część narracji nosi bliznę na prawym oku. Aż żal mi pomyśleć, że mogłem tak znaczący kontekst przeoczyć w poprzednich tomach. Pewnie nie, ale i tak wrócę do nich, by zweryfikować swoje wnioski.
Pozostaje postawić pytanie: czy tak poważny temat powinno się obrazować na łamach komiksu, w którym uzbrojone w maczetowe protezy psy z tatuażami MAGA świecą odbytami, każde starcie kończy się niezwykle szczegółową anatomicznie ewisceracją, a główny bohater spędza kilka stron na napierdzielance z gigantycznym, drobiowym monstrum? Wypada, jak cholera. Po pierwsze bowiem (sam nie wierzę, że to piszę), tym razem ta karykaturalna apokaliptyczność bardzo dotkliwie odnosi się do rzeczywistości i łatwo te odniesienia dostrzec. Po drugie, Geof Darrow oddaje tu hołd przyjacielowi w sposób dla siebie całkowicie naturalny, wplatając znaczącą dla Vachssa wiadomość w swój pomyleńczy strumień kreatywnej świadomości. Robi to zresztą całkowicie bez wymuszeń. Tak zręcznie, że prawie to przeoczyłem.

Mogliście zauważyć, że praktycznie olałem tym razem zachwyty nad kreską autora. To już czwarty tom Kowboja z Szaolin, powinniście dobrze wiedzieć, czego się spodziewać. Sam, podchodząc do lektury, nieco już znudzony byłem mistrzowską popisówką graficzną Darrowa i pomimo nieustannych zachwytów nad zrozumieniem języka komiksu oraz niedoścignioną w branży szczegółowością, zamierzałem to znudzenie wyrazić. Dlatego też poleciałem nieco monotematycznie. Chciałem zaznaczyć to, co odróżnia Grunt to rodzinka od cieszących oko i smażących neurony wcześniejszych publikacji. Całkiem możliwe, że przez ten kontrast absolutnie poleciałem z wiatrem zaskoczonego zachwytu i przeceniłem wkład głębokiego kontekstu w fabułę. Na szczęście, nawet jeśli z takim wnioskiem skończycie lekturę, wciąż będziecie mieli na półce kolejną odsłonę jednego z najlepiej narysowanych i najbardziej porąbanych komiksów dostępnych na naszym rynku.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Kowboj z Szaolin: Grunt to Rodzinka
Wydawnictwo: KBOOM
Scenariusz: Geof Darrow
Rysunki: Geof Darrow, Dave Stewart
Tłumaczenie: Piotr Czarnota
Gatunek: western, science-fiction, fantasy
Data premiery: 02.09.2024
Liczba stron: 240
ISBN: 978-83-968082-6-4