SIEĆ NERDHEIM:

Stopniowe więdnięcie. Recenzja komiksu Korzenie rodzinne

Przemilczmy na chwilę fakt, że mogę sobie dowolnie dobierać oceny omawianych komiksów, by pasowały do założonej przeze mnie tezy. Tym razem bowiem nie cieszę się, że miałem rację, pisząc ostatnio kilkukrotnie o chwiejnej jakości komiksów Jeffa Lemire. Rzeczywistość potwierdziła ambiwalentne odczucia, bo oto na 3 komiksy tego autora z ostatniej paczuchy jeden okazał się kiepski (Sztuczna inteligencja), drugi zaskakująco dobry (Pierwotny), a trzeci… cóż, trzecim są właśnie Korzenie rodzinne. Obiecujące ziarenko, z którego wyrosło spore rozczarowanie.

Założenie jest proste, ale jakże fascynujące. Dziewczynka imieniem Meg zaczyna zamieniać się w drzewo i nie jest w tym problemie osamotniona. Ekologiczna apokalipsa zombie szybko przybiera na sile, zaczyna się walka o przetrwanie w porastającym korą świecie. Postępujące zielenienie planety obserwujemy z perspektywy (przynajmniej na początku) matki Meg, jej brata i najwyraźniej stukniętego dziadka, który jednocześnie jest czołowym złodupcem serii. Szybko pojawiają się również przeciwnicy – ludzie chcący koniec świata powstrzymać w najbrutalniejszy z możliwych sposobów.

Co tu się zadziało z karkiem tego faceta to ja nie wiem. Jeśli też niby drzewieje, to nie jest to oczywiste.

Nie wiem, czy to krótkie streszczenie pomogło wam już to zauważyć, ale Lemire tu odwalił Marka Millara. Korzenie rodzinne to nie jest komiks, to pitch serialu. Oczyma wyobraźni już widzę zwiastun Netflix Original Series z Halą Finley w roli powoli obrastającej zielskiem Meg i powracającym w chwale Jamesem Brolinem, który zagrałby kopiącego tyłki dziadka (darujcie, robienie sobie osobistych castingów fanowskich to cudne zajęcie!). Jestem niemalże pewny, że Lemire również miał w głowie podobne obrazki, gdy pisał ten komiks. Niestety nie pykło, seria sprzedawała się kiepsko i autor musiał ją szybciej zakończyć. W drugiej połowie tomu jest to boleśnie odczuwalne.

Zaczyna się bowiem dobrze, świetnie nawet! Proste założenie wzbudza zainteresowanie stosunkowo oryginalnym podejściem do teoretycznie oklepanego tematu, a doświadczenie scenarzysty w pisaniu dramatów rodzinnych zwiastuje fabułę głęboką i przemyślaną. Większosć postaci jest co prawda boleśnie schematyczna, ale relacje familii protagonistów są bardziej poplątane od korzeni drzewa Banyan, ojciec dał nogę w tajemniczych okolicznościach, dziadek wyraża miłość za pomocą ołowiu wystrzeliwanego w kierunku zagrożeń, a za wszystkim kryje się jakaś generalna tajemnica rodu. Pierwsza połowa tomu stopniowo, ale bez przeciągnięć, wyjawia kolejne elementy układanki i wzbogaca relacje między bohaterami. Jej zakończenie natomiast zaostrza apetyt. W pierwotnej, zeszytowej wersji musiał to być niesamowicie pobudzający zainteresowanie cliffhanger. 

Nie no, zwykła wysypka, matka roku.

W sumie cieszę się, że tu dostaliśmy całość w jednym albumie, bo chyba bym się wściekł, gdybym czekał na drugą połowę tej opowieści i po kilku miesiącach antycypacji dostał taką padakę. Autor musiał dowiedzieć się o anulowaniu tytułu dopiero po jakimś czasie, bo na początku nie jest tragicznie – dowiadujemy się więcej o rodzinnej historii, dziadek nadal jest terminatorem nie do zdarcia, powoli zaczyna się rysować wątek przetrwania w porośniętej drzewami przyszłości. W pewnym momencie niestety część gałezi fabularnych zostaje nagle ucięta, a inne zaczynają rosnąć w nieoczekiwanych kierunkach. Wymuszony mistycyzm ekologiczno-rodzinny staje się deus ex machiną, mającą służyć za pośpieszne i absolutnie niekonkretne wyjaśnienie drzewiastej tajemnicy, a crème de la crème twórczości Lemire’a, czyli relacje międzyludzkie, tracą swój czas antenowy. Ukrócone, usilnie dramatyczne i napędzane wyciągniętymi z kapelusza wydarzeniami gubią ciężar i wydźwięk. To wszystko po to, by jak najprędzej dociągnąć do ubogiego zakończenia, które jedynie udaje nieskutecznie coś głębokiego i otwartego na interpretacje. Lemire stracił serce do Korzeni rodzinnych i ogromnym błędem było ciągniecie tej serii na siłę.

Na okładce i w środku wymieniono trzech artystów, szczegółów na temat podziału obowiązków tutaj raczej nie znajdziecie, ale w sieci łatwo się doszukać, że Phil Hester (znany wam pewnie głównie z Green Arrow: Kołczan) był głównym ołówkowym, Eric Gapstur walnął tusz, a Ryan Cody kolory. Nie mam generalnie zastrzeżeń, ale i do podziwu mi daleko, to nie jest najlepsza robota Hestera zdecydowanie (pełno niedociągnięć), a do trafnej oceny inkera brakuje mi wiedzy. Jest dynamicznie i szczegółowo, zespół dobrze pracuje czernią w celu podkreślania istotnych elementów i scen, ale stylistyka wydaje mi się zbyt luźna i bajkowa. Takie lata 90. w ilustracji, może nawet coś w stylu bardziej pomarszczonego The Brave and the Bold, wolałbym bardziej szczegółowe i surowe rysunki. Najlepiej tutaj wypadł Ryan Cody, bo te niby blade kolory bezbłędnie trzymają się określonych tonacji w nawiasach odrębnych scen. Równowaga barw jest zawsze utrzymana, intensywniejsze fragmenty trafnie obrazują ogień i momenty wzmożonej akcji. Na niektórych stronach amplituda spektrum kolorystycznego wywala poza skalę reszty albumu, ale nie dzieje się to bez przyczyny i również w tych fragmentach coś kontrastuje z mocniej widocznymi plamami w celu osiągnięcia balansu. Zaskakująco porządna, choć na pierwszy rzut oka niepozorna robota.

Też miałem taki zeszyt!

No i tak to jest, że kolejne dzieło mojego teoretycznie ulubionego autora, a ja ze wszystkich aspektów najbardziej chwalę kolory, które i tak spektakularne nie są. Rozwadnia się czasem ten Lemire, to smutna prawda. Mamy kolejną okazję przekonać się, jak bardzo istotnym elementem w jego pracy jest serce, wiara autora w sens prowadzenia opowieści o ludziach. Gdy ten element znika, wykoleja się wszystko. Meandry kreatywnie napoczętej budowy świata przedstawionego przestają się rozwijać, relacje między bohaterami tracą ludzki charakter, trafność obserwacji zachowań przestaje istnieć. Pomimo mocnego początku, z przykrością muszę stwierdzić, że to najsłabszy Lemire na mojej półce i gdybym nie był komplecistą, bardzo szkoda by mi było drzew, które upadły, by na te Korzenie podarować swój papier.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Korzenie rodzinne
Wydawnictwo: Mucha Comics
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Phil Hester, Eric Gapstur, Ryan Cody
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Typ: komiks
Gatunek: science-fiction, obyczajowe
Data premiery: 10.05.2022
Liczba stron: 292
ISBN: 978-83-66589-57-5

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Przemilczmy na chwilę fakt, że mogę sobie dowolnie dobierać oceny omawianych komiksów, by pasowały do założonej przeze mnie tezy. Tym razem bowiem nie cieszę się, że miałem rację, pisząc ostatnio kilkukrotnie o chwiejnej jakości komiksów Jeffa Lemire. Rzeczywistość potwierdziła ambiwalentne odczucia, bo oto na...Stopniowe więdnięcie. Recenzja komiksu Korzenie rodzinne
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki