SIEĆ NERDHEIM:

Skrajne natężenie. Recenzja komiksu Invincible tom 6

KorektaLilavati
Sielanka na okładce

Szósty tom zbiorczy, siedemdziesiąt zeszytów, kolorowe trykoty i nastoletnie okruchy życia. Po takim podsumowaniu wręcz durnowato brzmi popularna opinia, jakoby Invincible miał być najlepszym komiksem superbohaterskim. Choć pośród krótszych serii z pewnością znalazłyby się lepsze propozycje na szczyt podium, to trzeba Robertowi Kirkmanowi przyznać – mało komu udało się napisać tak długą historię bez znaczącego spadku formy. Teoretycznie kiepsko zaczynać recenzowanie tytułu od szóstego tomu, ale jako totalny fanboj nie mogłem trafić lepiej, no i szczerze powiedziawszy, trochę nawet czekałem na ten konkretny numer. Szczyt intensywności spandeksowej furii ciosów, apogeum problemów osobistych, dramaty, team-upy i wstęp do epickiego, kosmicznego etapu opowieści. Wydawniczy giganci gatunku superhero prawie zawsze kładą takie historie, a Kirkman już nieraz udowodnił, że wie, jak uczyć się na cudzych błędach.

Mark na własnej skórze, no i niestety nie tylko na własnej, przekonuje się, że pewne sprawy warto definitywnie zakończyć. Cudem ocalały Angstrom Levy, zmasakrowany wcześniej przez młodego herosa, sprowadza sobie złożoną z alternatywnych wersji Invincible’a ekipę do spraw masowych mordów i wyburzeń. Do walki z potężnymi złymi bliźniakami bohatera stają właściwie wszyscy trykociarze uniwersum Image i wielu nie wychodzi z tego w jednym kawałku. Podłamany całą sprawą Mark nie za bardzo ma czas na refleksje, bo we wciąż kopcące się zgliszcza wbija go oczekiwany od jakiegoś czasu Conquest – desygnowany obijmorda imperium Viltrumian. Po drugim światowym kryzysie przychodzi trzeci, potem następny, w sferze uczuciowej też czekają niespodzianki. Tyle zmartwień na samej Ziemi, a tu jeszcze szykuje się burda w kosmosie.

Lewy dolny róg…

Komiksowy zawrót głowy do potęgi. Szósty tom Invincible podejmuje tak dużo wątków, że Marvelowi zajęłoby to kilka lat na przestrzeni przynajmniej trzech serii. Stosunkowo ważne postaci odwalają kitę, relacje partnerskie się komplikują, a strony zalewa ciągle eskalująca parada skrajnej brutalności, obejmującej połamane kończyny, wyprute flaki, poparzenia trzeciego stopnia, a nawet całkowite unicestwienie. Galopująca akcja nie sprawia, że scenarzysta zapomina o ciągłym zaznaczaniu motywacji i osobistych rozterek większości postaci. Przerost informacji i bodźców jest teoretycznie nieunikniony, ale Kirkmanowi jakimś cudem udało się utrzymać moją niepodzielną uwagę przez właściwie cały tom, może poza wątkiem opowiadającym o inwazji przejmującego umysły głowonoga, choć i ten wątek jest ważny w narracji o wątpliwościach dręczących głównego bohatera.

Trudno mi stwierdzić, gdzie kryje się ten złoty środek, który pozwolił twórcy The Walking Dead opowiedzieć tak szaleńczą opowieść w zrozumiały sposób. Zwłaszcza że u podstaw fabuła jest do bólu superbohaterska – złe kopie z równoległych światów, szaleni naukowcy, setki absurdalnych trykociarzy i inicjacja motywów z kosmicznej części uniwersum. Może to wszystko działa po prostu dlatego, że Kirkman w swoich scenariuszach pamięta o psychice bohaterów, sam ją rozumie i nakreśla w konsekwentny, konkretny sposób. Może sekret kryje się w tym, że kolejne etapy narracji nie trzymają się oklepanego schematu, zakładającego wyraźny podział na segmenty o określonej konstrukcji. Tutaj zagrożenie nie czeka na swoją kolej, dzięki czemu lektura porwała mnie ciężkim, emocjonalnym klimatem. Tego się człowiek nie spodziewa w kolorowej historii o dziwakach ubranych w spandeks, tak inne spojrzenie wymaga odwagi, pomysłowości (jeśli ma działać) i zasługuje na ogromny szacunek.

W środku już trochę mniej sielankowo

Może to po prostu zadziałał na mnie fakt, że w szóstym tomie ma miejsce chyba najbardziej ikoniczny pojedynek całej serii. Wolałbym uniknąć spoilerów, ale walka Conquesta ze zrozpaczonym Markiem jest jednym z najbardziej intensywnych mordobić w historii gatunku. Ciężar każdego ciosu, zupełnie odmienne charaktery walczących, obrażenia tak dotkliwe, że aż mnie wzdrygało. To wszystko nie robiłoby takiego wrażenia, gdyby nie kreska Ryana Ottleya. Ten człowiek znalazł idealną równowagę pomiędzy typowym, barwnym superhero i wręcz karykaturalną przemocą. Artysta dba o każdy szczegół i doskonale gra dynamiką sylwetek przeskakujących płynnie między prostymi kadrami. W jego rękach gatunkowa sztampa sięga warsztatowej perfekcji. Warto wspomnieć, że gościnny występ zalicza tu też pierwszy rysownik, Cory Walker, ale na tym etapie to Ottley jest czarodziejem odpowiedzialnym za wizualną, niezobowiązującą atrakcyjność Invincible. Oczywiście nie ma tu za grosz abstrakcji, zabawy formą i wysublimowanego artyzmu, ale ta forma idealnie pasuje do tematyki.

Zaryzykuję stwierdzenie, że szósty tom to do tej pory najlepsza część całej serii. Jako fanboj czytałem oczywiście ciąg dalszy po angielsku, więc pozwolę sobie też powiedzieć, że niewiele lepszych czeka nas też w przyszłości. Nie sugeruję w żadnym wypadku porzucenia tytułu po tej lekturze – Invincible do samego końca (no, prawie) pozostaje satysfakcjonującą i porywającą konkurencją dla miałkiego standardu peleryniarstwa. Szósty tom to po prostu szczyt intensywności akcji i zaskakująco ciężkiego klimatu, które jednak nie wypychają ze scenariusza talentu Kirkmana do poważnego traktowania swoich bohaterów. Jeśli zaglądacie do recenzji po to, by przekonać się, czy warto dalej czytać tę serię, to gwarantuję bez cienia wątpliwości – warto. Zresztą w przypadku wszystkich następnych tomów ta opinia się raczej nie zmieni.

Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Invincible tom 6
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Ryan Ottley, Corey Walker
Tłumaczenie: Agata Cieślak
Typ: komiks
Gatunek: superhero
Data premiery: 04.12.2019
Liczba stron: 336

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> + spójna, intensywna narracja<br /> + dobrze zarysowane postacie<br /> + zaskakująco ciężki klimat<br /> + składne, zrozumiałe uniwersum<br /> + doskonałe, dynamiczne rysunki</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> – jeden nieco mniej interesujący wątek</p> Skrajne natężenie. Recenzja komiksu Invincible tom 6
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki