W prawdziwej pandemicznej rzeczywistości nic nowego, poza kolejnymi bilansami zachorowań i wahaniami poziomu oficjalnych obostrzeń. Podobnie bezradną konkluzją mógłbym zamknąć już na wstępie omówienie drugiego tomu serii Green Class. Jednak ponieważ fabuła komiksu Jérôme’a Hamona i Davida Tako swoimi ambicjami zdaje się z dużym rozrzutem godzić w stronę ugruntowanych w popkulturze wizji postkatastroficznych krajobrazów, wyjaśnię, co mnie skłania do takiej oceny. Ale najpierw skrót wydarzeń.
Koniec pierwszego tomu zostawił grupkę młodych Kanadyjczyków rozdzieloną. Zainfekowany Noah, który zdążył w międzyczasie zmienić się w zielonkawe monstrum, zostaje wybawiony z rąk łowców przez swojego gigantycznego pobratymca. Kolos, wzorem King-Konga dzierżąc pewną ręką przemienionego chłopaka, unosi ponadto w drugiej dłoni jego siostrę, resztę grupy oraz niedawnych napastników (może z prozaicznego braku dodatkowych wolnych kończyn chwytnych) zostawiając w jednoczącym oniemieniu. Do akcji wracamy sześć dni później, znajdując czwórkę utrudzonych przyjaciół wciąż na tropie bestii. Nie są jednak jedynymi, którzy chcą ją znaleźć. Za olbrzymem podąża tajemniczy uzbrojony oddział, którego część stanowią w pełni przeobrażone ofiary wirusa. Z podsłuchanej rozmowy nastolatkowie dowiadują się, że ów przerośnięty okaz zajmuje w hierarchii zmutowanej społeczności pozycję osobnika alfa. Peleton pościgowy rośnie, ale ostatecznie niezłomni bohaterowie (bo przecież spotykające ich po drodze małe kryzysy tylko umacniają więzi) trafiają na Noaha i Naję w obozie, w którym ludźmi i mutantami kieruje wespół z niejakim pułkownikiem nie mniej niejaki (i nijaki) kaznodzieja. Ten ostatni chełpi się rolą autora pierwszego słownika umożliwiającego kontakt z zarażonymi (no dobrze, jest w trakcie opracowywania). Okoliczności spotkania pozwalają po raz kolejny na ocenę siły przyjaźni, choć czy młodzieńcza odwaga jest rękojmią szczęśliwego finału? Zwłaszcza że wstępna identyfikacja „alfy” okazuje się chybiona, a kwestia jej zweryfikowania żywo interesuje również rządowe siły zbrojne oraz zbliżające się do obozu tysięczne hordy przeobrażonych.
Autorzy nie oferują nam nic nowego poza standardowymi motywami, które pozwoliłyby zakwalifikować historię jako „postkatastroficzną”, a i te wciąż prezentują się w ubogiej wersji, nie próbującej wyjść ponad poziom dekoracji. Chwiejna logika, wspólna fabule oraz wszystkim bez wyjątku postaciom, nie daje szansy na uwiarygodnienie motywacji i zbudowanie nastroju innego niż w teen dramie, choć w porównaniu z pierwszym tomem serii Alfa ma charakter bardziej przygodowy (nie śmiem użyć słowa „sensacyjny”). Scenarzysta szczodrze użycza postaciom potrzebnych na daną chwilę wiedzy, umiejętności i przymiotów charakteru, więc akcja sunie sobie naprzód, nie przejmując się powstającymi w głowie czytelnika pytaniami. W odniesieniu do relacjonowanych przez jedną z postaci wydarzeń anonimowy głos z telefonu na 40 stronie komiksu oświadcza „te bzdury brzmią nieprawdopodobnie” i jestem skłonny potraktować te słowa jako kwitujący dotychczas ujawnioną fabułę moment szczerości, który umknął autocenzurze Hamona.
Wrażenie to wzmaga się wobec pomysłów zasygnalizowania „kultu”, którym została objęta przez pewną część społeczeństwa manifestacja wirusa (gdzieś nawet wspomniano, o zgrozo, „Wielkich Przedwiecznych”…) i topornej analogii mutantów jako łagodniejszej formy roju Ksenomorfów. Już w pierwszym tomie było widać, że scenarzystę zadowala sama sugestia niebezpieczeństwa i napięcia, bez konieczności ich konsekwentnego rozwoju czy podtrzymania, skutkiem czego obcujemy z rozwiązaniami rodem z kina akcji klasy B lub C (albo „beta” czy „gamma”, by zachować spójność alfabetyczną zaproponowaną przez Hamona). I to w efekcie utrzymuje wrażenie rozmijającego się zapewne z zamiarami autorów rozbawienia, które towarzyszyło mi przy lekturze Pandemii. Czyli znów – nic nowego.
Żadnych pozytywnych niespodzianek nie przygotował dla nas też David Tako. Dominującą w pierwszym tomie zieleń wyparły barwy podkreślające nocne epizody i industrialne lokacje, choć z zagospodarowaniem teł wciąż jest oszczędnie, chyba nawet bardziej niż w poprzednim tomie. Mamy za to do woli głów i popiersi (częstotliwość tych rozwiązań nie dziwi, gdy spojrzymy na nieliczne próby skrótów perspektywy), co niestety nie służy pożądanemu przez twórców tempu akcji. Może młodzieżowemu odbiorcy te braki zrekompensuje lansowany przez rysownika styl, nakazujący wszystkim włączającym się do wydarzeń kobietom nosić szorty. Liczę na to, że jakieś urozmaicenie nastąpi, gdy w komiksie pojawią się postaci w wieku bardziej zaawansowanym niż oszacowany przeze mnie na maksymalnie 45 lat (dotyczy również mężczyzn). Ach, ja niemądry – przecież każdą zarazę przetrwają wyłącznie najsilniejsze organizmy. I najurodziwsze (tutaj mutanci są poza rankingiem).
O ile pierwszy tom serii nie przekreślił mojej nadziei na jej lepszą ocenę, o tyle z drugim osuwam się coraz bardziej w wątpliwości związane z kontynuacją fabuły, choć zakończenie Alfy nieco zahamowuje ten proces. Ale jak się powiedziało recenzenckie alfa, to trzeba będzie powiedzieć i omega. Czy jakoś tak.
Wydawnictwu Egmont serdecznie dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Green Class 2. Alfa
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz: Jérôme Hamon
Rysunki: David Tako
Tłumaczenie: Maria Mosiewicz
Typ: komiks
Gatunek: młodzieżowy/postkatastroficzny
Data premiery: 02.09.2020
Liczba stron: 64