SIEĆ NERDHEIM:

Moje miejsce na Ziemi. Recenzja komiksu Divinity

KorektaLilavati
Okładka, okienko na (wszech)świat.

Kolejny rok i kolejny komiks z superbohaterami Valianta od wydawnictwa KBOOM. Jeśli nie wzięliście się jeszcze za ogarnianie tego uniwersum w przygotowaniu na Bloodshota, który już w marcu przyciągnie do kin chętnych na oglądanie rozczłonkowanego Vina Diesela, ta historia może wam się wydać konkretną, samodzielną opowieścią o nieszczęśniku wysłanym w kosmos przez Związek Radziecki i o szalonych skutkach walenia czołem w granicę rzeczywistości. Po części to prawda, ale Divinity to przede wszystkim wstęp do większego ambarasu – dwóch serii pod tym samym tytułem, wątków pobocznych i całkiem odjechanej kontynuacji, która pozwoli nam wskoczyć jeszcze głębiej w odmęty naruszającej rzeczywistość króliczej nory. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że KBOOM pójdzie za ciosem i w międzyczasie pogadać o tym, co aktualnie wylądowało na mojej półce.

Abram Adams to sierota – w sensie braku rodziców, nie życiowego nieogarnięcia, wręcz przeciwnie. Został porzucony jako dziecko i po latach dorastania i nabierania masy mięśniowej oraz determinacji dołączył do sowieckiej armii. Wtedy został zauważony przez miłościwych rządzących, którzy uznali jego niezwykłe osiągnięcia i brak osobistych koneksji (co nie jest do końca prawdą) za cechy charakteryzujące idealnego kandydata do lotu w kosmos. Ambicje ZSRR nie kończą się jednak na Księżycu, o nie – rosyjskie władze zamierzają sięgnąć granic pojmowania i w tym celu wysyłają naszego bohatera i dwójkę innych śmiałków w nieznane. Między gwiazdami, jak to zwykle bywa, zaczynają się dziać dziwne rzeczy, Abram zdobywa boskie moce i decyduje, że w sumie to już wystarczy mu tego latania w próżni. Po 55 latach wraca na Ziemię, zastaje ją odmienioną i będąc samemu odmieńcem, postanawia pociągnąć ten koncert odmieniania dalej.

Na szczęście Abram nie zamarzł.

W sumie to jest dosyć kameralna historia, pomimo nieskończonych możliwości odzianego w fantazyjny skafander nadczłowieka. Akcja skupia się głównie na jego intensywnym zderzeniu z aktualnym status quo i rozpoczęciem własnej działalności o charakterze, powiedzmy, religijnym. Adams nigdy nie czuł się szczególnie związany z ludzkością, brakowało mu trochę empatii i emocji, ale nowe możliwości przywołały tęsknotę za wszystkim, z czego wcześniej rezygnował. Pod tym względem bohater Divinity jest właściwie przeciwieństwem wielu równie boskich postaci, w tym Doctora Manhattana, bo na razie zdecydowanie nie zdaje sobie sprawy z przepaści, jaka dzieli go od racjonalności i przyziemnych potrzeb. Jednocześnie od razu postanawia przysłużyć się innym, spełnia marzenia i kształtuje żywota, a tak drastyczny atak na nudny porządek pospolitego świata naszpikowanego superbohaterami nie może spotkać się z powszechną aprobatą.

Pojawiają się więc obrońcy, którzy chcą uratować biednych wyznawców nowego, komunistycznego bóstwa (choć w sumie ideologia ZSRR już go dawno nie interesuje) przed okropieństwami związanymi ze spełnieniem najskrytszych marzeń. Obecność innych superbohaterów z uniwersum nie zmienia jednak charakteru historii, to nadal defetyczny dramat o dobrych chęciach i radzeniu sobie ze stratą. Ot, pojawiają się, zaznaczają swoją obecność, dostają srogie lanie na poziomie molekularnym i pomagają nieco ogarnąć sytuację, ale zdecydowana większość fabuły nadal skupia się na szybkiej (nieco nawet zbyt szybkiej) kolizji wyobrażeń Adamsa i humanistycznej pospolitości, która właściwie do niczego nie potrzebuje jego epickich mocy. Całkiem to fajne, miejscami smutne, ale ostateczne wnioski raczą mądrością cudem okrojoną z metafizycznych przegięć.

Bohater dla niektórych staje się mesjaszem.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że narracja trochę zbyt szybko galopuje do przodu. Skupienie się na jednym wątku jest godne pochwały, ale pojawienie się na planecie Rosjanina zdolnego za pomocą pojedynczej myśli zmienić globalnie zapach róż w woń męskiej szatni (mój pomysł autorski) powinno skutkować ogromnym poruszeniem na całym świecie. Matt Kindt postanowił nie poświęcać zbyt wiele uwagi globalnej reakcji, przez co trochę wydawało mi się, jakby w ogóle jej nie było. Ta historia spokojnie mogłaby dostarczyć konkretnego materiału na dwa razy więcej stron, a pośpiech poskutkował delikatnym wrażeniem niepełnego wykorzystania potencjału. Jest po prostu w porządku, dobrze się czyta o psychologicznej dysocjacji radzieckiego kosmonauty, ale większość wątków mogła dostać więcej czasu na rozkwit.

W ramach materiałów dodatkowych kolejny raz dostajemy fascynującą możliwość obserwowania pracy nad tytułem w różnych etapach, wraz z komentarzami autorów. Świetna sprawa i na dodatek ułatwia to merytoryczną krytykę warstwy wizualnej. Chodzi mi o to, nie owijając w bawełnę, że kolorysta i gość od tuszu trochę zepsuli ołówkową robotę Trevora Hairsine’a. Jego rysunki nie są może przykładem perfekcji, ale w nieco szarpanym stylu cieszą czytelną kompozycją kadrów i nieco intuicyjnie kreślonymi szczegółami. Ryan Winn na tuszach miejscami przegiął z cieniowaniem, a w innych miejscach był zbyt oszczędny, przez co zaburzył spójność i przejrzystość całości. Barwy nałożone przez Davida Barona są w porządku, ale w połączeniu z prostymi kadrami ich prostota wygląda po prostu przeciętnie. Zachwyciły mnie tylko tła wypełnione kosmicznym chaosem, reszta mogłaby być zdecydowanie lepsza, gdyby kolorysta odważył się choć trochę odejść od rzemieślniczego standardu i palety pasującej prędzej do Kaczora Donalda.

Wszelkie podobieństwa do Dragon Balla przypadkowe.

Divinity, wzorem swojego głównego bohatera, nie jest komiksem idealnym. Narracja skoncentrowana na psychice nadludzkiego protagonisty wciąga, poboczne elementy uniwersum nie pchają się z butami tam, gdzie nie są potrzebne, a wątek oderwania od ludzkiej natury wyróżnia się dość oryginalnym podejściem. Historia działa zarówno samodzielnie, jak i w formie wstępu do ogromu szerszych konsekwencji. To gładka i strawna lektura, której mankamenty nie rażą drastycznie i nie psują zwyczajnej radości ze śledzenia kolejnej pokręconej genezy wszechmocnego w świecie nadludzi. Zauważenie wspomnianych wad nie wymaga jednak szczególnie intensywnego czepialstwa – mój biedny recenzencki móżdżek od razu wyłapał, co mu nie pasuje. Dla mniej marudnych odbiorców przygoda z Divinity z pewnością będzie mniej wyboista, a biorąc pod uwagę jej potencjalne rozwinięcie, warto się z nią zapoznać.

Serdecznie dziękujemy wydawnictwu KBOOM za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Divinity
Wydawnictwo: Valiant Comics / KBOOM
Autorzy: Matt Kindt, Trevor Hairsine
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Data premiery: 13.12.2019
Liczba stron: 124

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> + oryginalne podejście do tematu<br /> + lekka, przyjemna lektura<br /> + samodzielność historii<br /> + potencjał kontynuacji</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> – pośpieszna narracja<br /> – tusz i pospolite kolory</p> Moje miejsce na Ziemi. Recenzja komiksu Divinity
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki