W rankingu najbardziej wpływowych dla europejskiego kręgu kulturowego mitologii słowiański system wierzeń nie może rywalizować z greckim czy germańskim. Powodem, który od początków studiów nad rodzimym folklorem wskazują badacze, jest brak wystarczających materiałów źródłowych, kronik czy eposów. Nie mają Słowianie swojej Iliady, Eddy, nie mają Beowulfa czy Pieśni o Nibelungach. Nie unieważnia to wszak przebogatej tradycji ustnej, imponujących dowodów słowiańskiej myśli demonologicznej, od początku XXI wieku dowodzącej ze wzmożoną intensywnością swojej żywotności w popkulturze.
W komiksie polskim ciekawą próbą, inspirowaną debiutującym wówczas nad Wisłą czerwonoskórym specjalistą od mito-etno-folk awantur, był Odmieniec Marka Oleksickiego i Mariusza Gradowskiego. Niestety, dalsze losy tego bohatera zaginęły gdzieś w leśnych ostępach, nie dając szansy na dotarcie wraz z nim w głąb słowiańskiego matecznika i rozbudowanie go do rozmiarów Mignolowskiego uniwersum. Lepiej powiodło się niepozornemu z zewnątrz tytułowi, Dziewannie – to nim w 2003 r. Adam Święcki dał początek autorskiej, wciąż kontynuowanej (i niech tak zostanie!) serii Przebudzone legendy. A potem, na przełomie dziesięcioleci, objawiła się fenomenalna Łauma KaeReLa, do której dołączyło, wynagradzając po latach cierpliwość wyczekujących czytelników, Kościsko, wraz z poprzedniczką dowodząc (również w osobie autora, co wynika z udzielanych przezeń w wywiadach wypowiedzi), że te nasze rozproszone dane słowiańskiej demo(no)grafii mają pewną przewagę nad uporządkowanymi kartotekami Olimpu czy Asgardu – są właśnie nasze i prawdziwie bliskie. Bo w najbardziej żywotnym ujęciu dotyczą nie wierzchołka panteonu z przypisanym mu patosem, ale tego sąsiadującego z człowiekiem drobiazgu. Jasne, jest gdzieś w tym wszystkim Światowid i spółka, ale to zmory, strzygi, biesy, czarty, wodnicy, płanetnicy, skrzaty i insi w niezmiennie aktywny sposób gospodarzą lokalnie i może dlatego jako tacy bardziej przekonująco uczestniczą we współczesnych problemach, czy to na sposób zaproponowany przez KaeReLa, czy też przez autorkę komiksu, do którego zmierza ten przydługi wstęp.
Zdradziłem płeć, zdradzę też personalia twórcy i tytuł samego dzieła. Szanowni czytelnicy (nie tylko słowianofile), oto Unka Odya i jej Brom – album będący podwójnym debiutem: autorki i wydawcy, którym jest Wydawnictwo 23. I od razu zaznaczam, że gorąco dopinguję temu, aby jak najszybciej to słowo zaczęło odsyłać Was nie do bromu jako pierwiastka, którego pewien związek miał rozwiązać kwestię niepożądanej aktywności seksualnej żołnierzy Wojska Polskiego, ale do Broma właśnie, bohatera, którego ksywka posłużyła autorce za tytuł tomu, będącego, mam równie gorącą nadzieję, początkiem dłuższej serii.
Brom to wycofany nastolatek o chmurnym spojrzeniu. Naprawdę nazywa się Bronisław. To imię jest jedyną znaną (na razie) pamiątką po nieżyjącym ojcu. Przynajmniej do chwili, gdy matka wysyła Broma do dawno nie odwiedzanej rodziny ze strony zmarłego męża. Miejski chłopak trafia do Kartuz, gdzie spotyka się z wujostwem, ich córką Marysią, rozemocjonowaną przybyciem nigdy nie widzianego kuzyna, i sprawą ginącej zwierzyny gospodarskiej, o którą to obwinia się wilki. Jednak jej rozwiązanie wykracza poza ustalony przez naturę porządek łańcucha pokarmowego, a cała sytuacja owocuje ujawnieniem źródła rodzinnych niesnasek i przeprowadzką Marysi do gdańskiego mieszkania ciotki.
Tak kończy się pilotowy, otwierający tom odcinek Broma, który świetnie wstrzelił się w istniejącą w polskim komiksie lukę dla komiksu środka. Kolejne wchodzące w jego skład części toczą się już w miejskiej przestrzeni i noszą tytuły odpowiadające postaciom, jakie tworzą finalnie zróżnicowaną według właściwej okresowi dojrzewania typologii grupkę swojaków. Naprawdę fajną, obiecującą w kontekście swoich odrębnych problemów i wspólnych sytuacji grupkę, podobną takiej, jaką bylibyście w stanie bez problemu sklecić, przywołując z licealnych wspomnień osoby, z którymi niekoniecznie łączyła was przyjaźń, ale byli obok. Prawdziwi.
W tym leży siła komiksu Odyi – cokolwiek się wydarzy, opowieść nie potyka się na fałszywych stopniach, nie pompuje się też atmosferą niesamowitości, która pozostaje w równowadze względem obyczajowych wątków. Co równie ważne – nie wszystko dzieje się pod dyktando bieżącej akcji, sporo tu retrospekcji, intymności (jak w mojej faworytnej opowieści – Marii), zawsze naturalnego dialogu. Ot, życie. A że z surfowaniem po snach, podwójną osobowością i homunkulusem w kuchni? Luuudzie, każdy ma coś. Nie wariujmy tak od razu.
Ten swojski charakter świetnie wydobywa też czarno-biały rysunek. Odya wyraźnie czerpie z mangi w tym oszczędniejszym wydaniu, nie naddaje znaczeń i emocji. Proste, czytelne kadry, głównie płaskie plany, świadomy minimalizm, oddający relację codzienności i sfery nadprzyrodzonej w akwarelowych plamach i maźnięciach wypełniających kontur jakby przy użyciu zebranej z kałuży deszczówki – czasem pozostałej po kapuśniaczku, czasem po burzy. Niby szaro i buro, a różnorodnie i znów, chce się rzec, swojsko, po naszemu, ot – szara rzeczywistość. Adekwatnie i przewrotnie zarazem, biorąc pod uwagę rozwój wydarzeń, w jakich uczestniczą Brom, Maria, Aleks, Bułka i Misiek.
Na stronach albumu autorka porozmieszczała sporo intrygujących śladów, smaczków, które, poza niewątpliwym wzbogaceniem treści, wykazują bardzo osobiste podejście Odyi do demonologii i folkloru. I nie chodzi mi tutaj o budzący odruchowy uśmiech portret HPL-a czy tytuły zdobiące grzbiety książek w biblioteczce matki Broma. Takim drobiazgiem jest graficzna kompozycja składająca się w imię Marii w tytule poświęconej bohaterce historii, formą podobna tym, jakie widuje się czasem na przydrożnych kapliczkach. Dowodem żywej wyobraźni, ale i świadomości tematu są też całostronicowe, wyróżniające się plansze przedstawiające konkretne stwory – taki zwizualizowany fragment bestiarium, którego obecności w głowie autorki jestem pewien.
Bo po lekturze Broma Unka Odya jawi mi się jeśli nie wprost jako wiedźma, to przynajmniej osoba dążąca do restytucji tej szacownej niegdyś profesji. Wrażenie to umocniło się, gdy z rozbudzonym apetytem na więcej odwiedziłem jej zakładkę na portalu Behance. Oprócz kolorowego komiksu o syrenie (oczywiście polecam!) znalazłem tam dowody bratania się autorki z domeną nocy i natury w postaci cudnych sigili. Na pewno nie brak w świecie osób, które słów takich jak właśnie „sigile” czy „kryptydy” używają dla neopogańskiego czy okultystycznego efekciarstwa, ale Odya nie jest jedną z nich. Chyba, że tak skutecznie mnie zauroczyła swoim dziełem, w którym ewidentnie czai się powolutku, bez apokaliptycznych ambicji odsłaniane uniwersum.
Na zakończenie muszę jeszcze dopełnić złożonej autorce obietnicy. Komiks kilkakrotnie, aż do skutku, podsuwałem mojej 14-letniej córce, fance mangowych tytułów takich jak Nanbaka czy Servamp, przerastających treścią mój poziom rodzicielskiego poświęcenia, które mogłoby mnie skłonić do lektury tychże celem poszerzenia płaszczyzny porozumienia z charakterną nastolatką. Opierała się dość długo, ale gdy już przeczytała Broma, to wróciła do niego bez ponownej zachęty. Kupiła to polskie wydanie niesamowitości, wspólnych dla młodzieży problemów, tego nieprzewidywalnego rytmu, jakiemu poddany jest czas dojrzewania. I to jej pytanie, zbieżne z moim, przedkładam tutaj autorce: kiedy następny tom?
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Brom
Wydawnictwo: Wydawnictwo 23
Scenariusz i rysunki: Unka Odya
Typ: Komiks
Gatunek: weird fiction/obyczajowy
Data premiery: 30.03.2019 r.
Liczba stron: 192