Słychać już końcowe akordy płynące z deathmetalowej serii. Po pełnych kiczu występach okraszonych obecnością popularnych bohaterów DC nadszedł czas na podsumowanie ostatniego tomu. Od razu ostrzegam, nie będę zbyt obiektywny.
W jednym z uniwersów trwają przygotowania do finałowego starcia. Wielki sojusz pomiędzy bohaterami, antybohaterami oraz ich antagonistami sam w sobie jest już epicki. Wystarczy wyobrazić sobie Pingwina, Batmana i Johna Constantine’a wspólnie walczących dla tej samej sprawy. Czyż nie brzmi to uroczo? Podczas gdy ostateczna walka zbliża się nieuchronnie, jedna z zasłużonych person DC poszukuje rozwiązania mogącego uchronić wszystkie ocalałe światy przed destrukcyjnym wpływem Batmana, Który Się Śmieje i wszechpotężnej Perpetui. Pomóc jej w tym może nie kto inny, jak sam Lobo (kurde bele!). Czy pożegnalny album deathmetalowej kapeli Snydera i jego ziomków okaże się równie zjawiskowy, jak ich poprzednie „krążki”? Tak, jestem fanem serii Death Metal, choć sam Metal przypadł mi bardziej do gustu. Istny misz-masz, jaki zaserwowali fanom DC Snyder i Spółka może równać się wyłącznie z marvelowskim Endgame. Mamy tu dosłownie wszystko: od mdłych motywów miłosnych, przez przesiąknięte epickością sceny batalistyczne, kończąc na nieprzewidywalności w zachowaniu poszczególnych postaci. Od nadmiaru emocji i występujących ikon może się zakręcić w głowie jak po dobrej whisky.
Zacznę od razu od minusów (nie dotyczy fanboyów). Death Metal to infantylność przez duże „I” do kwadratu. Nie ma w tym za grosz ambicji. To tylko czysta, bezpardonowa rozrywka dla prawdziwych fanatyków uniwersum. Samo nawiązanie do dosyć niszowego gatunku muzycznego jest tu jak najbardziej na miejscu. Jakby nie spojrzeć, ta specyficzna forma metalu, reprezentowana choćby przez takie kapele jak Possesed czy Morbid Angel, pełna jest prostych, aczkolwiek brutalnych i dosadnych tekstów. O ile rozumiem przesłania piosenek pod niebiosa zachwalających Szatana czy nawołujących do uruchomienia trybu berserkera w znienawidzonej szkole, to niestety momentami nie byłem w stanie pojąć sensu wielu treści zawartych choćby w omawianej komiksowej serii. Niektóre dialogi przypominały rozmowę nie do końca trzeźwych na umyśle osób.
Skoro jesteśmy przy minusach… Kolejnym mankamentem DM4 jest ogromna dysproporcja między zawartymi w nim historiami. Część z nich ujdzie, część z nich cieszy oko, ale są takie, po których warto zrobić sobie dłuższą przerwę na papierosa. Tu pozwolę sobie przytoczyć przykład. Jestem wielkim fanem Johna Constantine’a. Gdy tylko trafiłem na motyw z angielskim magiem walczącym ze swoim odpowiednikiem z innego uniwersum, liczyłem na kawał dobrej opowieści. A co otrzymałem? Jeden z najbardziej spalonych potencjałów (swoją drogą kreska w porównaniu z innymi pracami zawartymi w albumie również nie urzeka). To mnie zabolało, no ale cóż. Kluczowym słowem serii pozostaje wszak Batman, a nie Hellblazer. Niestety takich kwiatków jest więcej, a z całą pewnością zawiodą się fani Jeffa Lemire’a, ale to już przemilczę…
Przejdę teraz do pozytywów. Jednym z większych plusów jest design postaci nawiązujący do tytułowego gatunku muzycznego. Chociaż zabrakło tu paru motywów znanych choćby z tomu 3, to i tak czuję się spełniony. Wyczuwalne są inspiracje takimi jegomościami jak choćby King Diamond czy Ozzy Osborne. Do gustu przypadły mi również alternatywne wersje Supermanów, które urzekły mnie swoją oryginalnością. Kolejnym elementem, który odróżnia Death Metal od innych komiksów ze świata DC, jest zachowanie głównych bohaterów. Popadają oni w beznadziejność, ich najbardziej ludzkie odczucia wypływają na sam wierzch. Choć sytuacja, w której się znaleźli, wydaje się wyjątkowo trudna, starają się wzajemnie wspierać i rozluźniać atmosferę, rzucając od czasu do czasu (niestety słabymi) żartami. Nawet w chwili całkowitej bezradności część z nich decyduje się na bardzo intymne wyznania, wiedząc, że nie mają już nic do stracenia.
W kwestii wizualnej nie ma się do czego przyczepić (choć zobrazowanie historii z Constantinem dość kłuło mnie w oczy). Plansze prezentują wysoki poziom, pełne są detali. Odpowiednio dobrane odcienie wpływają pozytywnie na odbiór oraz podkreślają chłodny i brutalny klimat serii. Historia, która najbardziej zapadła mi w pamięci ze względu na rysunki, to Śmierć wieloryba. Tu Christopher Mooneyham stanął przed trudnym zadaniem zwizualizowania podwodnego świata. Dzięki zastosowaniu palety różnorodnych, zimnych barw wypełnił swą misję wzorowo, a sam styl kreski bardzo przypadł mi do gustu.
Największym plusem nie tylko ostatniego tomu, ale i całej serii jest bez wątpienia różnorodność postaci. Niemal całe uniwersum DC zostało skompresowane wokół jednego wydarzenia. Swamp Thing walczy ramię w ramię z Solomonem Grundym, Sinestro zakłada zielony pierścień i razem z Halem Jordanem przecinają niebo, Lobo towarzyszy Wonder Woman w jej ostatniej misji. Przykładów jest więcej i nie chcę psuć zabawy. Generalnie Death Metal swoją epickością przebił wszelkie inne serie.
I tym sposobem dotarliśmy do końca eventu. Czuję troszkę niedosyt, ale mam tak zawsze, gdy coś, co bardzo mi się podoba, szybko się kończy. Przeżyłem prawdziwą przygodę, odświeżyłem sobie kilka wspomnień z pojawiającymi się na planszach postaciami i nie pozostało mi nic więcej, jak czekać na coś nowego.
Death Metal 4 ze względu na różnorodność autorów, stylów i postaci jest istną bombą witaminową, którą należy suplementować ostrożnie. Przyjęcie zbyt dużej dawki grozi bólem głowy oraz oczopląsem. Przed lekturą skonsultuj się sam ze sobą, czy jesteś na to gotowy.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Batman. Death Metal t.4
Wydawnictwo: Egmont/DC
Scenariusz: Scott Snyder, James Tynion IV, Joshua Williamson, Jeff Lemire i inni
Rysunki i tusz: Greg Capullo, Travis Moore, Christopher Mooneyham, Mirka Andolfo, Inaki Miranda i inni
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Data premiery: 13.04.2022
Liczba stron: 296