SIEĆ NERDHEIM:

Komercyjna odbudowa świata. Recenzja gry planszowej Monopoly: Fallout. Edycja kolekcjonerska

KorektaLilavati
Takie ładne opakowanie
Takie ładne opakowanie

W ogólnie ujętej zagładzie ludzkości o dziwo zawsze znajdą się jakieś elementy chętnie romantyzowane przez anarchistów i zwolenników bardziej naturalnego podejścia do życia codziennego. Upadek kapitalizmu, spekulacji i handlu nieruchomościami wydaje się pewny. Ludzie zakładający luźne osady, powolnie rodzą się relacje handlowe, trwająca walka o przetrwanie – tego w Monopoly: Fallout raczej nie znajdziecie. Twórcy starają się nas przekonać, że nawet nuklearna zagłada nie uchroni nas przed czynszami i konfliktem ekonomicznym na dużą skalę.

Odsłon kultowego Monopoly jest od groma, a tym razem przyszło mi zagrać ze znajomymi w wersję opartą na chyba najbardziej znanym postapo. Jako wierny fan prawie wszystkich części legendy gier RPG (domyślcie się, czemu „prawie”) zapomniałem na jakiś czas o elitaryzmie charakterystycznym dla doświadczonych planszówkowców. Tak to już jest w przeróżnych fandomach, że wraz z rosnącą wiedzą na temat bardziej niszowych, często naprawdę wartościowych tytułów, proporcjonalnie rośnie również pogarda do ścisłego, oklepanego mainstreamu. Odcinam się od tego, bo nie warto się ograniczać w żadną stronę, ale czasami takie podejście ma jakieś logiczne podstawy. Jak jest w tym przypadku?

A w pudełku, takie ładne pionki
A w pudełku, takie ładne pionki

Setting nie zmienia w żadnym stopniu podstawowej mechaniki Monopoly. Grając w ekipie składającej się z od 2 do 6 graczy, biegamy po planszy składającej się z pól reprezentujących przeróżne działki, stacje metra i z takich specjalnych, powodujących wyciągnięcie losowej karty ze zbiorów oferujących profity i kary. Wykupujemy tereny, stawiamy na nich nieruchomości, z bezwzględnym błyskiem w oku ściągamy opłaty od konkurentów i staramy się doprowadzić ich do finansowej i moralnej ruiny w celu zostania hegemonem wyludnionej pustyni, jedynym pozostałym na napromieniowanym polu walki.

Wyjątkowość usprawiedliwiająca atrakcyjny popkulturowo podtytuł kryje się w szczegółach. Najbardziej rzucają się w oczy metalowe pionki, przedstawiające (w większości) ikoniczne elementy ze świata gry tkwiącej obecnie w chciwych pazurach Bethesdy. Wśród nich znajdziecie między innymi butelkę Nuka-Coli, drzwi krypty, hełm pancerza wspomaganego i Vault Boya – maskotkę całej franczyzy. Zdobywane przez nas miasta oczywiście też wpisują się w tę tematykę, oferując graczom akty własności Arroyo, krypt, Klamath i Broken Hills, a także znanych stacji radiowych i stacji metra, których przejęcia o dziwo nie utrudniają armie świecących w ciemnościach ghuli i przeuroczych kretoszczurów. Walutą zostały kapsle (papierowe, prostokątne kapsle, oczywiście), a karty szans i ryzyka zastąpiono stronami z podręcznika przetrwania i kartami S.P.E.C.J.A.Ł., wypełnionymi lekko humorystycznymi odniesieniami do gier z cyklu, których działanie nie różni się jednak wcale od tych z podstawowej wersji gry.

Początek rozgrywki, cisza przed burzą
Początek rozgrywki, cisza przed burzą

Właśnie ten brak poważnych zmian nie do końca mi się podoba. Monopoly: Fallout to po prostu mało inwazyjna, estetyczna nakładka na zwykłą wersję gry. Większość wariantów opiera się na takich zasadach, rozumiem to, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że cała falloutowa otoczka jest wciśnięta nieco na siłę i bez szczególnej staranności wizualnej i tematycznej. Plansza w dalszym ciągu wygląda jak typowe, kolorowe pole finansowych starć z oryginału, banknoty właściwie nie zmieniły formy, a przemianowanie domków i hoteli na osady i schrony absolutnie nie wpłynęło na ich wygląd. Już nawet zignoruję fakt, że cała mechanika tej gry nie do końca ma sens w ramach surowego, defetycznego świata Fallouta. Po prostu można było zrobić to trochę lepiej, nawet jeśli miałoby to za sobą pociągnąć wzrost ceny. Brakuje też typowego czarnego humoru, a przecież w kontekście handlu nieruchomościami naprawdę wiele sytuacji można było ubrać w samoświadomą satyrę.

Z drugiej strony jednak rozumiem takie podejście. Grałem z ekipą, w której (oprócz mnie) tylko jedna osoba ogarniała, o co chodzi z tym uśmiechniętym ludkiem na opakowaniu i czemu rozpromieniony wąsacz z logotypu trzyma młot wspomagany. Mimo to wszyscy bawili się świetnie – bardzo szybko zaczęliśmy naciągać zasady, wchodzić w sojusze, kantować przeciwników (tradycyjnie doszło nawet do małej awantury, najlepiej!) i ryzykować naruszenie dobrych relacji towarzyskich. Monopoly, jakby ograne już nie było, w dalszym ciągu absorbuje na wiele godzin (może nawet zbyt wiele), a ograniczenie hermetycznej tematyki jest krokiem rozsądnym z biznesowego punktu widzenia, no i umożliwia zabawę z ludźmi mniej zainteresowanymi przeczesywaniem gruzów fikcyjnego świata.

Zdobycie G.E.C.K. jak widać wcale nie gwarantuje zwycięstwa
Zdobycie G.E.C.K. jak widać wcale nie gwarantuje zwycięstwa

Nie ma co się oszukiwać, Monopoly: Fallout to tylko klimatyczna skórka do jednej z najbardziej znanych gier planszowych. Wprowadzona dosyć zachowawczo, bezpiecznie, bez ryzyka zbytniego zawężenia grupy docelowej. Pewnie przyciągnie miłośników Fallouta i co bardziej wymagających z nich zmotywuje do zaprezentowania swojej znajomości tematu w nieco malkontencki sposób. Nie wyobrażam sobie jednak, by cokolwiek faktycznie mocniej osadzonego w postapokaliptycznym świecie tak wciągnęło w rozgrywkę wszystkich grających, niezależnie od ich zainteresowania settingiem. Choćby z tego powodu można rozważyć zakup, w formie opcji rezerwowej na wizyty znajomych nieprzyzwyczajonych do trudów życia w wirtualnym świecie zrodzonym z resztek atomowego armageddonu.

SZCZEGÓŁY
Nazwa: Monopoly: Fallout. Edycja kolekcjonerska
Wydawca: Winning Moves
Liczba graczy: 2-6
Wiek: 8+
Czas rozgrywki: min. 45 minut

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> + jak to Monopoly, wciąga i angażuje<br /> + całkiem porządnie wykonane<br /> + fajne pionki</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> – mechanika nijak się ma do świata Fallouta<br /> – mało Fallouta, wizualnie i tematycznie</p> Komercyjna odbudowa świata. Recenzja gry planszowej Monopoly: Fallout. Edycja kolekcjonerska
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki