SIEĆ NERDHEIM:

Dyskusyjna filozofia – recenzja Ghost in the Shell (2017)

Ghost in the Shell poster

Najpierw była manga Masamunego Shirowa, później anime Mamoru Oshiiego – potem jeszcze więcej anime i gra. Jakby komuś było jeszcze mało, na ekrany kin właśnie wchodzi najnowsza wersja znanej już historii – Ghost in the Shell, ze Scarlett Johansson w roli głównej. Chociaż każdy film dzieli widzów na dwa obozy: tych, którym produkcja się podobała i tych, którym do gustu nie przypadła, to adaptacje są pod tym względem gorsze. Dzielą jeszcze zanim nadejdzie czas ich premiery i jest to podział niezwykle widoczny – z jednej strony ci, którzy nie znają oryginału, z drugiej zaś ci, którzy znają go na wylot. Stawia to przed twórcami niezwykle trudne zadanie, muszą bowiem opowiedzieć historię tak, by była jasna dla tych pierwszych i nie zanudziła wiernych fanów. Stąd po seansie swoje wrażenia konfrontują: Libelo – fanka oryginału oraz nieznająca pierwowzoru Idris.

Idris: Nie będę ukrywać, że to właśnie dla mnie najnowszy film z Johansson jest pierwszym spotkaniem ze światem przedstawionym. Muszę więc zwrócić uwagę na to, że, wbrew wszelkim obawom, nie miałam większych trudności w zorientowaniu się w historii i realiach, które przedstawili nam twórcy. Wszystko podane było tak, by widz bez problemów zorientował się w zawiłościach opowieści, a informacje dawkowane były tak, że osobiście nie odczułam nawału danych. Jak to wyglądało z punktu widzenia kogoś, kto wszystko zna?

Libelo: Ja również nie miałam żadnych problemów ze zorientowaniem się w historii, choć w żadnym stopniu nie przypisywałabym tej zasługi mojej znajomości pierwowzoru. Ghost in the Shell z 1995 roku (na którym głównie bazuje omawiany film) oraz ten z 2017 roku to dwa zupełnie odrębne filmy. Film aktorski do pewnego stopnia kopiuje anime, jednak fabuła jest mieszanką wątków z filmu i serialu, z dużą dozą autorskich wymysłów reżysera. Muszę jednak przyznać, że przez to fabuła była dla mnie zawodem – przez większość czasu doskonale wiedziałam do czego to wszystko prowadzi, a gdy okazywało się, że jednak jest inaczej, odkrywałam, że to, co czyniło oryginał świetnym, zostało zastąpione jakimś miałkim hollywoodzkim tropem.

Ghost in the Shell poster

Idris: W takim razie muszę nadrobić nie tylko anime, ale również serial? Naprawdę nie wiem kiedy starczy mi na to czasu. Poruszyłaś jednak kwestię, która w pewien sposób nurtowała mnie od momentu ogłoszenia obsady – pojawiło się wtedy wiele głosów przeciwko Scarlett jako Major. Głównym zarzutem było to, że trudno uznać ją za Azjatkę i przez to nie nadaje się do tej roli. Z jednej strony trudno się dziwić, z drugiej odnoszę wrażenie, że okazało się to być biadoleniem mocno przesadzonym, bo wytłumaczenie dlaczego Major wygląda tak, a nie inaczej, trafiło do mnie i nie wywołało żadnego większego zgrzytu. Sama Scarlett, moim zdaniem, świetnie wcieliła się w postać – nie tylko dbając o takie szczegóły jak specyficzny chód, ale również dobrze oddając rozdarcie bohaterki i jej problemy z określeniem własnej tożsamości.

Libelo: Zaznaczę na wstępie, że nie jestem zwolennikiem linczowania twórców za ich wybory, ale też nie uważam, że całą kwestię należy zamieść pod dywan. Whitewashing nie jest bowiem problemem fabularnym (owszem, w filmie pojawia się wyjaśnienie, czemu ta wersja Major nie miała azjatyckich rysów, ale bądźmy szczerzy, z takim wyjaśnieniem mogłaby być nawet czarnoskóra). Jest to problem jak najbardziej realny – bo nie dano szansy nie-białej aktorce tylko dlatego, że panuje przekonanie, że nie-biali się nie sprzedają. To zaś prowadzi do tego, że nie mają okazji na zdobycie sławy, bo nie są angażowani przy dużych produkcjach, a nie są angażowani przy dużych produkcjach, więc nie są sławni – i krąg się zamyka. Co zaś się tyczy samej Scarlett, uważam, że w jej grze było bardzo dużo kreowania się na ofiarę. Nie mówię, że to źle, bo i sam film stawiał Major w roli ofiary wszystkiego i wszystkich. Uważam jednak, że stanowi to pewien kontrast do chłodnej, lecz pewnej siebie i zdeterminowanej Motoko Kusanagi.

Idris: Pewnie jestem nadmierną optymistką, ale mam nadzieję, że ten trend powoli się odwróci – w końcu jest masa genialnych, nie-białych aktorów. Wracając jednak do samej Major. Odnoszę wrażenie, że film mocno skupił się na etycznych problemach tak daleko posuniętej ingerencji w ludzki organizm, zadając całkiem sporo pytań, na które trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć. Czy mózg połączony z mechanicznym ciałem wciąż jest człowiekiem? Jak bardzo nasze wspomnienia wpływają na to, kim tak naprawdę jesteśmy? Nie od dzisiaj wiadomo, że nawet będąc w mieście pełnym ludzi można czuć się opuszczonym. Scenarzyści co rusz dają nam tego świadectwo – główny problem polega na łopatologiczności wyłożenia tych dylematów. Niewiele z nich przełożonych zostało na sceny głębsze (jak chociażby ta, w której Major spotyka się z prostytutką), za to niemal wszystkie wątpliwości zostały ubrane w średnie dialogi, nie pozostawiając widzowi niemal żadnego pola do interpretacji i wyciągnięcia wniosków na własną rękę.

Ghost in the Shell poster

Libelo: I ta właśnie łopatologiczność to, moim zdaniem, jeden z największych minusów tego filmu. Swojego czasu bardzo lubiłam czytać przeróżne interpretacje oryginalnego filmu. Wszyscy zgadzali się co do pytań, jakie stawiał, ale już odpowiedzi na nie były przeróżne. Niektórzy twierdzili, że istnieje duch w pancerzu, inni, że wręcz odwrotnie, a jeszcze inni – że to zadręczanie się takimi pytaniami jest tym, co powstrzymuje nas przed dalszym rozwojem. Oryginalny Ghost in the Shell jest nieoczywisty i przez to może być trudny w odbiorze. Nie dziwi mnie więc, że reżyser spróbował go nieco „upopkulturowić”, ale nie mogę powiedzieć, żeby cieszył mnie ten wybór. Zmiany fabularne powodują, że wszystko staje się bardzo czarno-białe i oczywiste. Mamy ludzi złych i ludzi dobrych, a granica między nimi jest wyraźnie zaznaczona. Wszystkie pytania muszą znaleźć swoje odpowiedzi, a wszystkie wątki muszą zakończyć się tak, by widzowi przypadkiem nie zrobiło się smutno.

Idris: Tutaj miejsca na własną interpretację nie ma – w pewnym momencie zrodziło się we mnie podejrzenie, że twórcy albo wątpią w inteligencję widza, albo dbają o to, by ten nie przemęczył się myśleniem nad produkcją. Niezależnie od motywów, efekt jest jednak taki sam: niemal wszystkie wątpliwości bohaterów, kwestie moralne i dylematy, podane nam są na srebrnej tacy i podsunięte pod sam nos. Nie jest to jednak zarzut skierowany wyłącznie do twórców Ghost in the Shell, taki mamy ostatnio klimat w filmowym świecie.

Libelo: Tym, co natomiast mogę w tym „upopkulturowieniu” pochwalić, jest miasto. Jest to sceneria zdecydowanie odbiegająca od szarej i brudnej metropolii Mamoru Oshiiego, przypominająca raczej neonowy cyberpunk z lat ‘90. Mogłabym jednak sobie wyobrazić Ghost in the Shell przedstawione w takim otoczeniu – ponurą historię, osadzoną wśród setek różnokolorowych świateł.

Idris: Całe szczęście, że faktycznie miasto, w którym dzieje się cała akcja, jest popisem efektów specjalnych – barwne, neonowe i przepełnione hologramami reklamującymi przeróżne ulepszenia, którym można poddać własne ciało. Przyznam, że w momentach, gdy było nam pokazywane żałowałam, że nie wybrałam się na seans w technologii 3D – musiało to wyglądać naprawdę niesamowicie. Zgadzam się też, że pełne świateł i gwaru ulice idealnie kontrastowały z poczuciem osamotnienia towarzyszącym Major. Spory problem miałam jednak w drugiej połowie filmu – o ile pierwsza faktycznie dość zgrabnie prowadziła akcję, równoważąc wybuchy filozoficznymi wstawkami, o tyle w drugiej części filmu postawiono już na czystą rąbankę, a kwestię głównego złego rozwiązano kiepsko. Nie do końca satysfakcjonuje mnie takie zakończenie – wydaje mi się niekompletne, jakby czegoś w nim zabrakło. Ot, kilka kulek, fraza o sprawiedliwości i koniec, zaczynamy nowy rozdział, a cała Sekcja 9 działa dalej, jakby nic się nie stało? Jednak coś mi tu zgrzyta.

Ghost in the Shell poster

Libelo: W oryginalnym Ghost in the Shell przemoc jest pokazana w sposób, który rzadko widujemy w Hollywood – na ekranie pojawia się tylko na bardzo krótki moment, ale gdy już jest, to szokuje swoją dosadnością. Flaki są aż nazbyt widoczne. Tu przemoc jest ukazana w sposób całkowicie miałki. Postacie są ranione, ale nie krwawią, trochę tylko pojękują. Co zaś się tyczy samego zakończenia filmu, to, by nie spojlerować za wiele, powiem tylko, że zostało stworzone dla zupełnie innej postaci. Dla tamtych bohaterów miało to swój sens, dla tych nie ma go za wiele. Ot, „dobra panowie, kończymy ten film”.

Idris: Cóż, tutaj faktycznie o wyprutych flakach możemy pomarzyć, a sceny strzelanin są mało krwawe. Nawet moment, w którym Batou traci wzrok jest właściwie mocno ugładzony – bum, zasłonięte oczy, a potem widzimy go dochodzącego do siebie po zabiegu wszczepienia nowych soczewek, przez co zyskał swój niepokojący wygląd. Co zaś do samego Batou – nie wiem jak ta postać wykreowana była w anime – jednak w wersji aktorskiej Pilou Asbæk wcielił się w nią pierwszorzędnie. Generalnie postacie drugoplanowe były, w większości, naprawdę nieźle zagrane i za to wyrazy mojego uznania wędrują do Juliette Binoche, Takeshiego Kitano oraz Michaela Pitta.

Libelo: O tak, Takeshi Kitano jako Aramaki wypada ciekawie – i bardzo badassowo! Ale skoro już mowa o Batou, to moim zdaniem interpretacja tej postaci była jednym z lepszych elementów nowego Ghost in the Shell. Choć przypominał on bardziej Batou z mangi, niż z filmu, to bardzo dobrze spełniał swoją oryginalną rolę – przekonywał Major o jej własnym człowieczeństwie. Jedynym mocnym zgrzytem była dla mnie scena na łodzi, która w tej wersji posłużyła tylko temu, by bohaterowie głośno i wyraźnie powiedzieli sobie, że na pewno są przyjaciółmi. Jakby nie dało się tego wyczytać z ich zachowania wobec siebie. Przejdę teraz do jednego z najgorszych elementów filmu – muzyki. Dawno już nie słyszałam tak generycznego soundtracku. Nie pamiętam dosłownie żadnego utworu, podczas gdy oryginał pod tym względem wbijał w fotel. Najbardziej zabolało mnie to w kultowej scenie tworzenia cyborga – oryginałowi towarzyszy muzyka nadająca temu, co dzieje się na ekranie wymiar niemalże sakralny. Czujemy, że nie oglądamy zwykłego procesu produkcji, lecz uświęcony rytuał narodzin. Nowa odsłona całkowicie to zignorowała. Oczywiście nie opieram swoich zarzutów wyłącznie na tym, że zrobiono coś inaczej, niż w anime. Ale ten wypełniony neonami film aż prosi się o mocne electro przełamane użyciem tradycyjnych japońskich instrumentów. A nie ma tam niczego.

Ghost in the Shell poster

Idris: Muszę szczerze przyznać, że muzyka w filmie aż tak mi nie wadziła – fakt, nie była jakaś szczególnie urzekająca i wpadająca w ucho, bez wątpienia znalazłyby się inne, znacznie bardziej pasujące do scen utwory. Nie była jednak tragiczna i swobodnie plasowała się na skali jako „przeciętna”. Przynajmniej tak długo, aż nie usłyszałam podkładu, który w anime towarzyszył procesowi tworzenia cyborga – faktycznie zmienia to punkt widzenia i daje nową płaszczyznę odniesienia. Podsumowując jednak, na filmie bawiłam się przednio – podeszłam do niego z głową „nieskażoną” pierwowzorem i chyba właśnie to sprawiło, że z seansu wyszłam nie tylko zadowolona, ale również… z mocnym postanowieniem obejrzenia anime. Johansson grała na poziomie, a Pilou Asbæk ląduje na mojej liście aktorów, dla których warto chodzić do kina, i to nawet jeśli film z nim uznany zostanie za kicz tysiąclecia. Wielka szkoda, że seans nie wzbudził we mnie większej zadumy nad ideą człowieczeństwa i tego co nas określa, końcówka jednak pozbawiła mnie jakiejkolwiek chęci na filozoficzne rozważania, sprowadzając ciekawie zapowiadającą się produkcję do zwykłej rozwałki. Ghost in the Shell śmiało można oglądać jednak jako nie-fan całej serii, być może właśnie to oszczędza rozczarowań. Jak dla mnie, to mocne 6,5/10.

Libelo: Jako fanka oryginału, muszę powiedzieć, że film zdecydowanie nie powstał z myślą o ludziach, którzy mieli styczność z anime. Jeszcze przed wejściem na salę kinową znają oni większość scen, postaci i wątków, jakie zostaną im zaprezentowane, nawet jeśli jest to zupełnie inna historia. To Ghost in the Shell, które ktoś „ulepszył” za pomocą kredek świecowych. Efekt jest ładny i kolorowy, ale też infantylny i prosty jak konstrukcja cepa. Jego oglądanie nie sprawia bólu, ale nie jest też szczególnie wciągające, a miejscami człowiek łapie się za głowę, gdy widzi, do jakich banałów zostały sprowadzone rozważania z oryginału. To film dla fanów RoboCopa, nie Ducha w pancerzu. Z mojej strony film dostaje 5/10 – jako ciekawostkę obejrzeć można, ale absolutnie nie trzeba.

SZCZEGÓŁY:

Tytuł: Ghost in the Sehll
Produkcja: Arad Productions, DreamWorks i inni
Typ: Film
Gatunek: Sci-Fi
Data premiery: 16.03.2017
Reżyseria: Rupert Sanders
Scenariusz: Jamie Moss, Jonathan Herman, William Wheeler
Obsada: Scarlett Johansson, Pilou Asbæk, Michael Pitt, Juliette Binoche,

5/10

Podsumowanie

Plusy:
+ niezła gra Johansson
+ wizualne przedstawienie miasta
+ postacie drugoplanowe (Batou, Aramaki, Dr Ouelet)

Minusy:
– łopatologiczność dylematów i wątpliwości
– brak miejsca na własną interpretację
– nijaka muzyka
– niesatysfakcjonujące zakończenie

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Barbara „Libelo”
Barbara „Libelo”
Z wykształcenia programista, w praktyce człowiek-orkiestra. W sztuce ponad wszystko cenię sobie oryginalność oraz nowatorskie rozwiązania. Interesuje się grami, zwłaszcza tymi kładącymi nacisk na fabułę i ciekawe wykorzystanie możliwości, jakie daje interaktywność. Chętnie sięgam też po produkcje w jakiś sposób nietypowe – im dziwniejsze, tym lepsze. W wolnych chwilach lubię roleplayować, poznawać nowe rzeczy i przeczesywać Internet w poszukiwaniu ofert sprzedaży starych konsol.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki