Quentina Tarantino można kochać lub nienawidzić, ale niewątpliwie nie wypada go nie kojarzyć – zwłaszcza jeśli ktoś interesuje się kinem. Należy oddać mu honor, że jest twórcą szczególnym, uparcie podążającym własnymi ścieżkami i nieoglądającym się na przelotne filmowe trendy. Dlatego nie dziwi fakt, że jego najnowszy film, Pewnego razu… w Hollywood, wzbudził ogromne zainteresowanie. Również w naszej redakcji. Niektórzy z nas są fanami twórczości Tarantino, inni podchodzą do niej z umiarkowanym entuzjazmem. Dlatego zapraszamy do lektury aż pięciu różnych punktów widzenia na jego najświeższe dzieło.
Daguchna:
Współlokatorka namówiła mnie na wyjście do kina na nowego Tarantino, co ni mniej, ni więcej oznacza, że po raz pierwszy od stu lat jestem z czymkolwiek filmowym na bieżąco. Tak to bywa, kiedy oglądasz tylko to, na co masz ochotę, i tylko wtedy, kiedy masz ochotę.
No i co mogę powiedzieć? Nie wiem za bardzo, po co ten film, ale to naprawdę bardzo ładnie zrobione „nie wiem, po co”. Ilość wysiłku włożona w odtworzenie/imitację realiów końcówki lat 60., jak również liczba różnorakich popkulturowych nawiązań mniejszych czy większych, zdaje się przerastać kreatywnością sam scenariusz – który wprawdzie nie jest przewidywalny, ale musicie przyznać, że pewnymi zwrotami akcji przypomina jakiś kompletnie pokręcony fanfik częściowo pisany na kwasie. Oczywiście wszelkie krzywizny scenariusza są rekompensowane przez pełnokrwiste postacie protagonistów i różne całkiem zabawne pomysły, zgrabnie wtapiające fikcję w autentyczny świat przedstawiony. Ktoś stwierdził, że ten film to taka laurka dla popkultury końca lat 60. – i coś w tym musi być. Przesycone żółcią i pomarańczem kolory, telewizyjne seriale o herosach walczących prawem i pięścią, kina samochodowe, papierosy z LSD za pięćdziesiąt centów, ulice pełne młodych hippisek łapiących „stopa”… I jeszcze ścieżka dźwiękowa, wypełniona autentycznymi brzmieniami z epoki, świetnie dobranymi do poszczególnych scen oraz znakomicie budującymi klimat całości.
Jakby nie patrzeć, to „nie wiem, po co” jest też bardzo dobrze zagrane. Brad Pitt i Leonardo DiCaprio, niegdyś dwaj etatowi śliczni chłopcy amerykańskiego kina, do których wzdychały nastolatki, tutaj są już bardzo męskimi ryczącymi czterdziestkami/pięćdziesiątkami, które mają co grać i gdzie się wykazać. W sumie trudno wybrać, który w Pewnego razu… sprawił się lepiej, bo tylko osobista preferencja skłania mnie ku Leo, pysznie odgrywającemu postać przeładowanego ambicjami etatowego telewizyjnego złola. Jakby nie patrzeć, Pitt również funduje kopniaka w nos wszystkim tym, którzy powątpiewali w jego umiejętności – a zdolności mu zdecydowanie nie brakuje w roli weterana przebranżowionego na kaskadera. Ponadto na uwagę zasługuje stara gwardia w osobach Ala Pacino oraz Kurta Russella, mała i utalentowana Julia Butters, nasz rodak Rafał Zawierucha w roli niedużej, acz sympatycznej, Emile Hirsch (który mimo wszystko nigdy nie przestanie mi się kojarzyć ze Speed Racerem), a nawet Margot Robbie, za którą do tej pory nie przepadałam, ale jako Sharon Tate wypadła całkiem przyzwoicie. Boli mnie tylko obecność w obsadzie Leny Dunham, która powinna mieć absolutny zakaz występowania w czymkolwiek – na szczęście nie ma jej zbyt wiele, a poza tym… Cóż, nawet taki gość jak Tarantino nie może być doskonały.
Ocena: 7/10
Kisiel:
Na wstępie przyznaję, że mój tekst nie będzie w pełni obiektywny. Wszystko za sprawą uplasowania Tarantino na piedestale bóstw współczesnej kinematografii.
Po całkiem udanej Nienawistnej ósemce przyszedł czas na posuchę. Gdy po paru latach od premiery wyżej wspomnianego westernu usłyszałem o nowym projekcie QT, od razu zacząłem przeszukiwać internet w celu zdobycia szczegółowych informacji. W sieci niczym mantra powtarzały się hasła: Charles Manson, Sharon Tate i Roman Polański. Czyżby szykował się jakiś film oparty na dramatycznych faktach? Na to wygląda. Pozostało więc tylko czekać.
Wrzesień 2019. Do polskich kin trafia Pewnego razu… w Hollywood. Z bananem na twarzy i prędkością godną francuskiego TGV pognałem wraz z małżonką na seans. Znając już obsadę aktorską oraz pewne wątki fabularne, byłem wręcz przekonany, że nowe dzieło mistrza nie będzie byle zapchajdziurą i odcinaniem kuponów. Mijają pierwsze minuty (charakterystyczne ujęcia w samochodzie od strony pasażera rodem z Kill Billa i klimatyczna muzyka lat 60.). Akcja nabiera tempa, widz zaczyna łapać, o co w tym wszystkim chodzi. Pominę szczegóły, aby nie psuć nikomu zabawy. Przewijają się kolejne kadry i ani razu nie spoglądam na zegarek. Delektuję się interesującą wizją przyprawioną domieszką hołdu. Jakiego hołdu? Każdy fan Tarantino wie, iż ten człowiek kocha (i to miłością wręcz chorobliwą) kinematografię. W Pewnego razu… owo uczucie jest widoczne na każdym kroku. Hołd dla spaghetti westernów, kin samochodowych czy nawet takich drobiazgów, jak plakaty promujące filmy, jest widoczny na każdym kroku. Dzieła Sergio Leone, które na pewno odcisnęły piętno na spostrzeganiu kina przez QT, mają udział w wykreowanym przedstawieniu. W tym całym zestawieniu jest jeszcze jedna istotna rzecz, na którą mistrz zwraca uwagę. Jest nią zawód aktora. Widz w trakcie seansu widzi cały trud, jaki spoczywa na artyście w trakcie kręcenia zdjęć. W tym konkretnym przypadku kamera skupia się głównie na Ricku Daltonie (rewelacyjny Leonardo DiCaprio). Ukazane są jego obawy, walka ze słabościami oraz ciężka praca na planie.
Pewnego razu… to prawdziwa uczta dla miłośników kina. Sentymentalna podróż do lat 60., pełna barwnych postaci, hippisów i klimatycznej muzyki sprawia, że chce się kupić bilet do przeszłości. Historia może i nieco odbiega od rzeczywistych wydarzeń, ale nie przeszkadza to ani trochę w rozkoszowaniu się seansem. A ostatnie 20 minut filmu wbija w fotel. I to dosłownie.
Mówią, że Tarantino się starzeje. Też mi odkrycie. Nie znam nikogo, kto z biegiem lat młodnieje. Ale nie każdy starzeje się z taką klasą, jak właśnie QT.
Ocena: 8/10
Yaiez:
Nie chciałbym otwierać opinii pastogennym tekstem w stylu „Prawdę mówiąc, trzeba mieć niezwykle wysokie IQ, żeby zrozumieć Tarantino”, ale będę musiał i postaram się na koniec sprostować. Kino tego świra najskuteczniej obrazują reakcje publiczności – jeśli ludzie wychodzą, bo nie ogarniają spokojniejszych fragmentów, to bardzo dobrze. Jeszcze lepiej, jeśli wychodzą przytłoczeni przerysowaną przemocą. Pewnego razu… w Hollywood dostarczyło w obu kategoriach.
Przede wszystkim to najbardziej tarantinowski Tarantino i trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to dobrze czy źle. Choć przejąłem się przyjaźnią wykolejonego aktora i kaskadera socjopaty, to fabularna kompozycja nie ma właściwie sensu z punktu widzenia przeciętnego odbiorcy. Film stwarza wrażenie mocno stylizowanej rekonstrukcji prawdziwych wydarzeń – zazwyczaj chronologicznie przedstawionych, wyselekcjonowanych skrajnie bezkrytycznie i niedbale. Wrzucenie do historii elementów i postaci autentycznych, nienarodzonych w chorej główce mistrza tropesów, tylko podkreśla pozorny charakter filmu. Pozorny, bo tak naprawdę (jak to często bywa u Tarantino), cała opowieść ma służyć jedynie za umyślnie chwiejne rusztowanie dla dziesiątek odniesień i komentarzy na temat amerykańskiego kina. To wszystko na dodatek serwowane jest nawet nie z przymrużeniem oka, a raczej z totalnym wyłupieniem go za pomocą łyżki.
Zaskakujące jest to, że butnemu reżyserowi ponownie udało się jakimś cudem zbudować spójny obraz na fundamencie narracji o ekstremalnie chaotycznej konstrukcji, nawet jak na jego standardy. Pewnego razu… w Hollywood przez zdecydowaną większość seansu raczy anegdotycznym, komediowym klimatem, który od czasu do czasu (głównie w momentach związanych z rodzinką Charlesa Mansona) rozdziera duszna groza. Kontynuując tendencję z takich filmów jak Nienawistna Ósemka, Tarantino katuje widza atmosferą skrajnie podatną na krojenie nożem, a potem zaskakuje uśpione zmysły karykaturalnie intensywnym klimaksem. Czasem robi jednak coś zupełnie przeciwnego – przytłaczające napięciem momenty zamyka w sposób niespodziewanie łagodny, co dodatkowo miesza w oczekiwaniach.
Kolejny filar jakości tego filmu kryje się w szczegółach. Pomimo pozornej bezcelowości ogółu dostajemy dziesiątki mikrowątków, które bez wyjątku zostają domknięte. Nic tu nie pojawia się przypadkiem, akcentowane elementy zawsze ostatecznie lądują w centrum akcji i nawet jeśli część z nich można przeoczyć, to wyłapywanie tych smaczków daje jak zwykle mnóstwo satysfakcji. Wiadomo również, że w fikcyjną fabułę zostały wplecione faktyczne wydarzenia – najbardziej trywialne z nich stały się scenami pozbawionymi większego znaczenia dla całokształtu historii. Ot anegdotka, żeby podkreślić zabawę w udawanie autentyczności.
Najważniejsze w Pewnego razu… w Hollywood są oczywiście liczne ukłony w kierunku realiów amerykańskiego kina. Ta charakterystyka może też służyć za usprawiedliwienie dla poszarpanego i teoretycznie niespójnego charakteru wielu scen, które miały być drwiną z nieśmiertelnych tendencji panoszących się od lat w Hollywood. Pełnoprawna interpretacja tego obrazu to ta uwzględniająca jego sens w kontekście nie tylko wewnętrznego uniwersum, ale ogólnie kultury kinematografii. Wątpię, żeby ktokolwiek poza samym autorem był w stanie wyłapać wszystkie wciśnięte tu smaczki. Moim ulubionym była sama postać Cliffa Bootha – to archetyp tarantinowskiego kaskadera i kierowcy, bardzo jawnie nawiązujący do Death Proof. Mnie osobiście jednak najbardziej skojarzył się z cichym protagonistą Drive Nicolasa Windinga Refna – intrygująca, spokojna furia w połączeniu z odmiennym, choć równie porażającym urokiem osobistym w obu przypadkach okazały się złotym sposobem na stworzenie ego o niesamowicie zapadającej w pamięć prezencji. Z drugiej strony nie wszystkim Tarantino kłania się z sympatią – przerysowane, brutalne zakończenie jest przepięknym sposobem na naplucie w twarz Mansonowi i jego pomagierom. To jedna z najmocniejszych i najbardziej zasłużonych kpin w historii kina, która (tak jak wiele innych elementów) sama w sobie wydaje się nie mieć narracyjnego sensu.
Jest tylko jeden problem – jak się robi film dla szerokiej publiczności, to wypadałoby chociaż minimalnie pomyśleć o odbiorcach. Choć sam z seansu wyszedłem zachwycony, to całkowicie rozumiem dosyć powszechne głosy niezadowolenia. Większość osób zdaje sobie sprawę ze specyfiki twórczości Quentina, jego miłośnicy prawdopodobnie nawet byli przygotowani na tę paradę artystycznego, pulpowego onanizmu, ale Pewnego razu… w Hollywood to Tarantino do potęgi. Charakterystyczne zabiegi konstrukcyjne, o których wspominałem wcześniej, bywają tu poukładane bez względu na logikę i atrakcyjność narracji. Reżyser ma właściwie głęboko w poważaniu, czy widz wie, jak obracają się zębatki w Hollywood, a bez tej wiedzy docenienie obrazu jest praktycznie niemożliwe. Nawet nie wyobrażam sobie, jak skołowani musieli być ludzie, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z dziełami szalonego Amerykanina, ale ich raczej nie jest mi szkoda. Jak zaznaczyłem na początku – to nie jest kino dla każdego i to wypada wiedzieć, nawet jeśli nie siedzi się w tym grajdołku.
Ocena: 8/10
Jurkir:
Mógłbym się nazwać w różny sposób, ale tytuł fana Tarantino raczej do mnie nie pasuje. Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że nie lubię jego filmów, bo oglądam wszystkie i najczęściej się dobrze przy tym bawię, jednak nie na tyle, by iść do kina. W przypadku tej produkcji sytuacja okazała się zgoła inna, ponieważ udałem się tam za namową znajomych, a i sam tytuł był dosyć wyjątkowy, bo o kinie samym w sobie.
Nie mam zamiaru rozdrabniać się tu na temat tego, co moi poprzednicy już opisali, ale skupić na tym, co mnie ujęło i odrzuciło w tej produkcji. Przed seansem nasłuchałem się analiz i recenzji tego filmu i choć podkreślały one elementy szokujące, to już sam tytuł w oryginalnej wersji mówił mi, czego się spodziewać. „Once Upon A Time…” to przecież początek praktycznie każdej bajki dla dzieci i dlatego też tytuł tak bardzo pasuje do tego filmu. Ostatecznie jest to słodka historia o starych dobrych czasach, która wybiela grzechy i zmienia zakończenie na pozytywne. Każdy człowiek z wiekiem popada w sentyment, a Quentin najmłodszy już nie jest.
Powyższy opis nie kojarzy się jednak zbytnio z tym twórcą, wszyscy pamiętamy ikoniczne sceny brutalności z innych filmów. Tutaj ich nie zabrakło i choć cały film jest w tonie, po którym człowiek by się nie spodziewał elementów przemocy, to jakimś magicznym cudem ta jedna bardzo brutalna sekwencja komponuje się idealnie z całością. Myślę, że to chyba ten słynny talent Quentina.
Moi znajomi podkreślają fenomenalną grę głównych aktorów. Nie jestem w stanie im nic odmówić, ale obsada drugoplanowa również spisuje się wyśmienicie. Niejednokrotnie się uśmiechnąłem, widząc wiele znajomych twarzy, a na dodatek z każdego wydobyte zostały najlepsze umiejętności. Widać, że praca nad filmem była dokładna i staranna pod każdym względem.
Na początku wspomniałem, że podkreślę też rzeczy, które mnie odrzuciły. Nie ma ich za dużo, chodzi zwykle o pojedyncze sceny, ujęcia, dialogi. Jeśli już muszę się do czegoś przyczepić, to niech to będzie mania Tarantino na punkcie kobiecych stóp i ich wielokrotne eksponowanie w filmie.
Nie będę ukrywał, że produkcja mnie wykonaniem dosyć ujęła, jednak również we mnie rodzi pytanie, jak ujęła to moja poprzedniczka, „po co ten film?”. Podejrzewam, że odpowiedź brzmi: dla zabawy; ale czy to wystarczy? Dalszą refleksję pozostawiam wam, bo każdy inaczej odbierze to dzieło.
Ocena: 8/10
Idris:
Zdecydowanie należę do tej grupy osób, która nie pretenduje do określania się jako fani QT – owszem, lubię większość produkcji tego reżysera, nawet z zapałem godnym lepszej sprawy nadrabiałam braki w znajomości jego filmografii, byle śmiało móc powiedzieć, że „teraz już widziałam wszystko”, w domyśle dodając nieśmiertelne „teraz już nic mnie nie zaskoczy” i… dać się zadziwić Quentinowi po raz kolejny.
Nie chcę powielać zachwytów i słów uznania, które padły już w opiniach moich redakcyjnych kolegów i koleżanek, napiszę więc jedynie, że podpisuję się pod nimi rękami oraz nogami – Tarantino po raz kolejny daje radę. Zarówno pod względem aktorskim (Pitt i DiCaprio to absolutne perełki, Margot Robbie też spisuje się na medal), realizacyjnym oraz fabularnym (bo jego spojrzenie na dramatyczną historię, która miała miejsce w lecie 1969 roku, jest – jak zwykle – nietuzinkowe i przewrotne).
Zdecydowanie bardziej wolę skupić się na smaczkach, których – jak to u Tarantino – nie brakuje. Nie wszystko rzuca się w oczy za pierwszym razem, nie każde nawiązanie wyłapie ktoś niezorientowany w przebiegu wydarzeń tamtej nocy lub twórczości reżysera, co piszę z perspektywy kogoś, kto film widział już dwukrotnie (za drugim razem bawiłam się nawet lepiej!). Możecie być zatem pewni, że scen ze zbliżeniami na stopy aktorek nie zabraknie (w końcu fetysz QT na ich punkcie jest faktem powszechnie znanym).
Spośród wielu puszczonych widzowi oczek szczególnie cenię sobie jedno: chwilę, w której młoda hippiska próbuje uwieść Cliffa Bootha, jednak jej zapały zostały skutecznie ukrócone pewnym pytaniem (nie zdradzę szczegółów, przekonajcie się sami – warto). To jednak nie jedyna z ogromu rzeczy, które przykuwają uwagę, są pstryczkiem w nos zorientowanego widza lub grają na nostalgii; żeby wyłapać je wszystkie, nie wystarczy jednak jeden seans, a i dwa to zdecydowanie za mało.
Rozczarował mnie trochę fakt, że Rafała Zawieruchy, wcielającego się w rolę jednego z najlepszych polskich reżyserów, Romana Polańskiego, było w Pewnego razu… w Hollywood tak mało (a usta otwierał na tyle rzadko, że jego kilka kwestii jestem w stanie przytoczyć z pamięci w tej chwili). Niewiele było też Charlesa Mansona, który zostawił po sobie nie tylko makabryczny ślad w opowiadanej przez Tarantino historii, ale też na stałe zagościł w popkulturze. Ciekawostką jest to, że Damon Herriman – odgrywający przywódcę Rodziny – wcielił się w tę postać także w drugim sezonie serialu Mindhunter (gdzie sportretował Mansona wręcz genialnie, oddając jego specyficzne maniery, zachowanie oraz sposób mówienia).
Szczerze? Jest to jeden z lepszych filmów, które miałam okazję zobaczyć w tym roku. Pewnego razu… w Hollywood kupiło mnie po całości i sprawiło, że bawiłam się w kinie świetnie. Trzeci raz na seans się pewnie nie wybiorę (chociaż nie mówię kategorycznie „nie”, bo ze mną nigdy nie wiadomo), jest to jednak jedna z tych produkcji, które chętnie dołączę do swojej kolekcji, jak tylko pojawi się na DVD i Blue Rayu. Po każdym seansie filmów Tarantino mam wrażenie, że reżyserowi odjechał peron, co bardzo w jego produkcjach lubię. Pewnego razu… w Hollywood nie stanowi wyjątku.
Ocena: 8/10
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Pewnego razu… w Hollywood (Once Upon a Time… In Hollywood)
Data premiery: 21.05.2019 (świat), 16.08.2019 (Polska)
Typ: film
Gatunek: komediodramat
Reżyseria i scenariusz: Quentin Tarantino
Obsada: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Emile Hirsch, Al Pacino, Kurt Russell i inni.