Mam słabość do ciekawie napisanych postaci kobiecych w kinie grozy. Tree szarpiąca się z Dniem Świstaka skradła moje serce, Madie, kopiąc tyłek nieporadnemu naśladowcy Myersa, sprawiła, że rosło z dumy, a satanistyczna opiekunka Bee wyrwała je po prostu siłą. Do Haley Keller naprawdę nie wiem, co czuć. To krnąbrne dziecko, które za nic ma wszystkie filmy przyrodnicze oraz zasady wyznaczone przez Matkę Naturę.
Horror zwierzęcy ostatnimi laty leży i kwiczy wyciągnięty ze swego leża i dotkliwie poturbowany. Od czasu do czasu uda mu się jeszcze wydać groźniejszy pomruk, niewiele to jednak daje, bo patrząc na całość, miałoby się go ochotę po prostu dobić, zakopać i o nim zapomnieć. Od czasów Szczęk dziwne rzeczy porobiły się z rekinami – parzą się z ośmiornicami, hodują sobie dodatkowe głowy albo stają się częścią zjawisk atmosferycznych – pająki od dawna są zaledwie rekwizytami, a w głębi lasu łatwiej natrafić na szurniętych okultystów, zdegenerowanych podludzi lub chatkę z demonem na wyposażeniu. Jeżeli już jakieś zwierzę ma pojawić się na ekranie, to tylko pod warunkiem, że jest w rozmiarze Godzilli. Kino spod znaku szczęki i pazurów kojarzy się teraz z taniością, brzydotą i idiotycznymi pomysłami. W tych ciężkich dla zwierząt czasach Alexandre Aja postanawia zaoferować nam film o aligatorach, huraganie i bohaterach, którzy chcieliby jakoś przeżyć. Nie pozwala nam jednak łatwo odgadnąć, czy składa hołd gatunkowi, drwi z niego podle czy poniewiera schematami ku naszej bezrefleksyjnej uciesze. Pełzającą śmierć da się ugryźć, lecz nie wiadomo, jak to przeżuwać, by nie stanęło nam w gardle. Tym sposobem mamy problem niczym prawdziwy aligator.
Haley Keller jest zawodniczką uniwersyteckiej drużyny pływackiej. Oczywiście, jak na filmowego Kopciuszka przystało, nie osiąga wyróżniających wyników, a jej stypendium sportowe wisi na włosku. Prywatnie sprawy wcale nie mają się lepiej. Jej jedyna życiowa pasja jest owocem dziecięcej rywalizacji oraz ojcowskiej presji z niewielką tylko domieszką miłości. Nic więc dziwnego, że nie czerpie z pływania zbyt wiele przyjemności. Więzy rodzinne przetarły się natomiast tak mocno, że dziewczyna z bliskimi nie wyjdzie dobrze nawet na zdjęciu – ojciec żyje na uboczu w smutku, tęsknocie i samotności, starsza siostra ma własne dziecko i niezmiennie moralizatorski ton, a matka czmychnęła gdzieś z nowym partnerem. Do tej czary goryczy kilka kropel postanawia dolać Matka Natura. Do wybrzeża zbliża się potężny huragan, a ojciec mieszkający w strefie zagrożenia nie odpowiada na telefony. Haley kierowana resztkami miłości i poczuciem obowiązku wyrusza sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Oczywiście nie jest. Tatuś pokiereszowany leży w piwnicy, niebo chce im spaść na głowę, a do domu z wizytą wpada wielki aligator. Szanse na ratunek są niewielkie, ale to właśnie w takich sytuacjach najlepiej naprawia się rodzinne relacje.
Pełzająca śmierć może momentami wywołać mieszane uczucia, odrobinę konsternacji oraz przynajmniej ze dwa siarczyste uderzenia w czoło. Wszystko dlatego, że film francuskiego reżysera zbudowany jest z wielu komponentów, a każdy ciągnie historię w nieco innym kierunku. Połączenie wyszło z tego całkiem ciekawe i nietypowe… aligatory zrobiły wjazd na chatę w stylu home invasion, w tle rozgrywa się akcja filmu katastroficznego, niespodziewana brutalność przywodzi na myśl najbardziej relaksujący rodzaj horrorów, a główna bohaterka to final girl do potęgi i najprawdopodobniej nawiała z jakiegoś SF o nadludziach. Każdy z tych elementów skutecznie zmienia spojrzenie na całość produkcji i sposób jej odbierania. Aja żongluje schematami, wygrzebuje po trochu z innych gatunków i drażni nas, nie pozwalając ocenić, z czym właściwie mamy do czynienia. Lepiąc swojego błotnistego potworka, robi to jednak profesjonalnie i z szacunkiem do poszczególnych składników.
Po niezbyt nieskomplikowanym zarysie fabuły zostajemy wrzuceni do porządnej, klimatycznej i przyjemnej dla oka scenerii. Ciemna, ciasna i wilgotna piwnica atakowana w duecie przez powódź oraz sporych rozmiarów drapieżniki to wręcz idealnie klaustrofobiczna pułapka. W środku aligatory warczą i człapią nieopodal bohaterów, wywołując niepokój, jak na zwierzęcy horror przystało – chociaż i świadomość, że leżą gdzieś plackiem, też jest wystarczająco nieprzyjemna. Wszystko zaczyna jawić się nam jako poważna historia, która pazurem może nawet zahaczyć o naszą strefę komfortu. Tymczasem dodatek do całości zaczyna stanowić seria błyskawicznych, brutalnych i dość przypadkowych zgonów. Trudno uznać, żeby miały one na calu budowanie napięcia czy zasianie grozy, bo ich fabularna obecność jest nad wyraz naciągana, a znaczenie dla historii maksymalnie marginalne. Swoją prostotą, intensywnością oraz częściowym elementem zaskoczenia, zamiast zagęszczać atmosferę, raczej znacznie ją rozluźniają.
Zupełnie z innej bajki urwała się natomiast główna bohaterka. Co dość oczywiste, większość postaci w horrorach jest w stanie przyjąć na siebie zaskakującą ilość obrażeń. Haley pod tym względem bije na głowę każdą silną bohaterkę ze współczesnego kina grozy. Ojciec w dzieciństwie wmówił jej, że jest królową drapieżników i dziewczynka wzięła to sobie do serca. Na zawodach nie jest to zbyt przydatne, ale za to teraz walka z aligatorami to dla niej wyzwanie równe trudne jak tresowanie labradorów. Haley pływa od gadów szybciej, pełza sprawniej, a wszelkie ugryzienia potrafi rozchodzić w ciągu kilku scen. Zresztą same stworzenia świetnie dostosowują się do warunków historii – raz są głuche, raz ślepe, a nacisk ich szczęk reguluje się w zależności do tego, czy ściskają postać pierwszo- czy drugoplanową.
Skoro mowa o gryzieniu i szarpaniu, to najdotkliwiej oberwało się wątkowi dramatycznemu. Nie ma w tym winy aktorskiego duetu, który naprawdę pasował do swoich ról, a raczej skromnie rozrysowanych relacji między postaciami. Rodzinne spięcie było po prostu biednie, niezbyt przekonujące, a mało oryginalny pomysł wcale nie poprawiał sytuacji. Sam reżyser niechętnie grzebał w życiorysach bohaterów, dorzucając im mały dramacik, bardziej dla zasady niż po to, by nami emocjonalnie wstrząsnąć.
Pełzająca śmierć to film w połowie zrobiony na poważnie, a w połowie z przymrużeniem oka. Aja do klimatycznego horroru zwierzęcego dorzuca kilka wyolbrzymionych gatunkowych stereotypów, maskując ich śmieszność klimatem i jakością. W ten sposób otrzymaliśmy połączenie ciekawe, chociaż wprowadzające momentami w konsternację. Za pełną świadomością zabaw z konwencją przemawia przede wszystkim dotychczasowy dorobek reżysera. Samemu filmowi zdarza się jednak czasem poślizgnąć na głupotach, podając w wątpliwość celowe żonglowanie motywami. Jakimi bowiem zabawami wytłumaczyć kabinę prysznicową wytrzymującą nacisk kilkutonowego zwierzęcia albo fakt, że policyjny gnat zanurzony w przełyku aligatora jest w stanie rzucić rozbłysk na wszystkie okoliczne ściany i sąsiedni korytarz?
Pełzająca śmierć to ciekawy film. Krystyna Czubówna, widząc go, pewnie nieraz by zaniemówiła, ja nadal nie wiem, czy polubić Haley za naginanie praw natury, a producenci akcesoriów łazienkowych trzęsą się zapewne ze strachu przed falą potencjalnych reklamacji. Szczęka może nie opadnie, ale z drugiej strony kino robiło już znacznie gorsze rzeczy zwierzętom.
Szczegóły:
Tytuł: Pełzająca śmierć
Data premiery: 23.08.2019
Reżyseria: Alexandre Aja
Scenariusz: Michael Rasmussen i Shawn Rasmussen
Typ: thriller, film katastroficzny
Obsada: Kaya Scodelario, Barry Pepper i inni