
„A teraz coś z zupełnie innej beczki”. Kategoria wyjątkowa, trochę dziwna, nieco osierocona. Czemu? A bo jakoś się tak złożyło, że tym razem w naszej redakcji znalazła się tylko jedna osóbka zdolna wskazać swoje ulubione pozycje. W związku z tym skazujemy rzeczoną osobę na wytypowanie dziesięciu tytułów zamiast standardowych pięciu. Nie może być za łatwo.
Nie może być jednak również zbyt trudno, co by się chłop nie zamęczył. Dlatego też ta kategoria działa na nieco innych zasadach. Nie trzymamy się tu jedynie tytułów debiutujących w 2024 roku. Czemu? Na wydanie mangi na naszym rynku trzeba poczekać, z anime jest nieco łatwiej dzięki serwisom takim jak Crunchyroll. W związku z tym zapraszamy na listę naszym zdaniem (Rafała ściśle mówiąc) najlepszych animacji z Japonii, które miały premierę w 2024 roku oraz mang debiutujących w tym samym czasie na naszym rynku.
POZOSTAŁE PODSUMOWANIA:
- PODSUMOWANIE ROKU 2024 – GRY
- PODSUMOWANIE ROKU 2024 – FILMY
- PODSUMOWANIE ROKU 2024 – SERIALE
- PODSUMOWANIE ROKU 2024 – KSIĄŻKI
YAIEZ
10. Look Back

Tatsuki Fujimoto, gość od Chainsaw Mana, kojarzycie? Nawet jeśli nie, to wciąż warto zapoznać się z Look Back. Wyjątkowe podejście autora do gatunku łączy się tu ze świetną realizacją adaptacji. To stosunkowo prosta historia o kreatywnej pasji, o tworzeniu komiksów, przyjaźni i rywalizacji. Nie brakuje w niej jednak typowej dla autora abstrakcji. Fujimoto nie potrafi ukrywać swojego ekscentryzmu, dzięki czemu jego dzieła bez wyjątku wyróżniają się między tytułami o podobnej tematyce.
9. Claymore (Manga)

To proste. Lubicie Berserka i chcecie coś podobnego? Claymore jest dla was. Jucha się leje, demony są paskudne, a świat okrutny. Oczywiście opus magnum Kentarō Miury nie ma sobie równych, ale Norihiro Yagi do kunsztu mistrza nie brakuje wcale aż tak wiele. W 2024 roku dostaliśmy piękne, polskie wydanie w grubaśnych tomach zbiorczych. Must have dla miłośników dark fantasy.
8. Orb: On the Movements of the Eatrh

Główny bohater jest moim imiennikiem. Nawet gdyby to anime okazało się gówniane, to na zawsze zapisało by się w mojej pamięci. Na całe szczęście jest dużo lepsze, niż chyba ktokolwiek się spodziewał, więc mogę z czystym sercem polecać. Jeśli jeszcze nie wiecie, to po prostu Kopernik wersja animu, ale tak bez jajcowania. Historia poważna, zrealizowania porządnie i z serduchem. Już sam setting oraz trzon fabularny powinny wzbudzić wasze zainteresowanie, a tu przy okazji macie udaną realizację. Tytuł dostępny na Netflixie, nie ma żadnego powodu, by się z nim nie zapoznać.
7. Old Boy (Manga)

Pozycja wciska się na moją listę drogą lekkiego kanciarstwa, bo sama w sobie na to nie do końca zasługuje. Może nie zdajecie sobie sprawy, ale Oldboy w wersji filmowej to moim zdaniem jedno z najważniejszych dzieł tego wieku, nie tylko dla kina kopanego. Manga ma gorszy pacing, momentami trochę przynudza i siłą rzeczy nie ma możliwości kupić uwagi widza mistrzowską reżyserią. Uważam jednak, że to pozycja obowiązkowa. Z materiałem źródłowym arcydzieła zwyczajnie wypada się zapoznać.
6. Dungeon Meshi

Fantasy jako pretekst dla kapitalnego anime o gotowaniu, które z kolei jest pretekstem dla jednych z najlepiej napisanych i poprowadzonych postaci w tym medium? Bierę w całości i choć biorąc pod uwagę popularność tej serii na Netflixie, nie muszę raczej nikogo zbyt mocno przekonywać, to sam zabierałem się do seansu dosyć długo. Nie wciągnęły mnie pierwsze odcinki, kliknęło dopiero chyba po czterech, a potem wpadłem jak… do lochu (nie wiem, kurde, tanie porównanie, ale trafne). Jeśli macie podobne, pociśnijcie trochę dalej, bo warto.
5. Kaiju No.8

Jako shōnenowy basic bitch od zarania dziejów chłonę praktycznie wszystkie głośne serie targetowane w publikę dwukrotnie ode mnie młodszą. Naturalnie więc zakochałem się z marszu w mandze o chłopie w moim wieku (mniej więcej), który wypala się na stanowisku nie do końca dorównującym jego ambicjom. Kilka komfortowych tropesów dalej oraz po dodaniu sporej garści mroku wkraczającego na seinenowy grunt miałem osobistego pretendenta do teraźniejszej „wielkiej trójcy” gatunku. Naturalnie więc polecam również anime, bo zrealizowano je naprawdę… nieźle. Niby kapitalnie od strony produkcyjnej, ale jakoś tempo ekranizacji nie chwyta mnie tak mocno. Niemniej dla osób, które na mangach dla chłopców się wychowały, a teraz liczą już siwe włosy, jest to zdecydowanie tytuł wart uwagi.
4. Frieren: Beyond Journey’s End

No łzy miałem w oczach. Ostatnio to się chyba zdarzyło przy Grobowcu świetlików. Świeże, poruszające spojrzenie na fantasy, na nieśmiertelne pytanie o sens śmiertelnego, ulotnego życia, skrajnie dojrzała rozprawka o relacjach z innymi. Nawet bez osadzenia w świetnie pokazanym, choć sztampowym, świecie fantasy, anime o takich wartościach zajęło by szczyty toplist.
3. Dead Dead Demon’s Dededede Destruction

Inio Asano robi brrr i typowo dla siebie pisze o dorastaniu tak trafnie, że podczas seansu chyba cofnąłem się na chwilę w rozwoju. W tym konkretnym przypadku uważam, że najlepiej wejść w temat na ślepo, więc oszczędzę wam szczegółowych opisów. Są kosmici, ale to właściwie łopatologiczna metafora, narzędzie fabularne uwypuklające starcie z dorosłością, walkę nadziei z lękami i takie tam. Asano pisze o tym sprawach tak sprawnie, że zapoznanie się z większością jego dzieł niesie ze sobą spore ryzyko wykręcenia numeru do terapeuty. Jak dla mnie to ogromna pochwała.
2. Gachiakuta

Mam jakieś wrażenie, że ta manga będzie moim kolejnym My Hero Academia, gdzie fandom z czasem zaczyna patrzeć na tytuł chłodniej, a ja jedynie mocniej wsiąkam. Opowieść o chłopcu, który ukochał sobie śmieci na tyle mocno, że dają mu one power jak Red Bull zmieszany z amfetaminą, fajnie udaje jakieś głębsze przesłanie na temat materializmu. Ja jednak zwyczajnie uwielbiam ten tytuł za wyrazisty styl, oryginalny setting i powalające walki. Wciągająca fabuła i przynajmniej minimalnie interesujące postaci? No są, ale nie powyżej standardu. Mimo to całokształt zachwyca mnie prawie bezkonkurencyjnie. Prawie, bo na szczycie listy mamy prawdziwego potwora.
1. Dandadan

Nikogo chyba nie zaskoczę swoim wyborem. Dandadan to fenomen, który lawinowo zalał popkulturę i wcisnął się tym samym również na radar osób niekoniecznie zainteresowanych wcześniej popkulturą z Kraju Kwitnącej Wiśni. Oczywiście zdarzało się to też wcześniej, ale ta sytuacja jest wyjątkowa, bo mówimy tym razem o tytule… dziwacznym, nawet jak na standardy gatunku.
Dandadan jest powalone, durne, abstrakcyjne. Pełno tu wybuchowo kuriozalnego humoru, a tematyka obraca się (poniekąd) wokół teorii spiskowych, mieszając science-fiction z okultystyczną fantastyką. To za cholerę nie powinno być strawne dla pospolitego odbiorcy. Czemu więc jest inaczej? Yukinobu Tatsu najzwyczajniej w świecie stworzył serię, w której cały ten eskalujący absurd niknie w zestawieniu z główną siłą napędową narracji: doskonale napisanymi postaciami i niesamowicie naturalną chemią między nimi. Nie chodzi tu jedynie o dwójkę protagonistów, choć ich „will they won’t they?” jest jednym z najbardziej angażujących przykładów tego tropesa z ostatnich lat. Cała obsada tu błyszczy, żaden dialog się nie marnuje.
Trudno też przemilczeć bardziej przyziemne źródła sukcesu tego anime. Studio Science SARU wykonało kapitalną robotę w zakresie animacji, reżyserii i muzyki. To z pewnością jedna z najbardziej udanych adaptacji. Wyciąga z materiału źródłowego to, co najlepsze, zdrowo dawkuje tempo narracji, zachwyca rolami aktorów głosowych. Zachwytami mógłbym zapełnić jeszcze z dziesięć akapitów, ale na topliście nie ma na to miejsca. Proszę więc was tylko, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, dajcie Dandadan szansę.