
ZOBACZ RÓWNIEŻ:
YAIEZ:
5. S.T.A.L.K.E.R. 2

Nie miałem zbyt wielkich wymagań względem drugiej części jednej z najlepszych gier (moim zdaniem) w historii tego medium. W pierwszego S.T.A.L.K.E.R.-a i dodatki młóciłem za gnoja wręcz maniakalnie. Pamiętam doskonale, jak przy pierwszym kontakcie wsiąkłem w świat Zony tak mocno, że urwałem się specjalnie ze szkoły na tydzień starym dobrym sposobem grypowej symulacji. Jeszcze bardziej zapadł mi jednak w pamięć moment, w którym pokochałem tę grę. Byłem już chyba gdzieś w okolicach większych zabudowań i zaczął padać deszcz. Totalnie wczutym w klimat gry będąc, naturalnie poczułem, jak mi skarpety lekko napromieniowaną wodą nasiąkają, więc schowałem się w opuszczonym bloku. Stanąłem przy koksowniku na piętrze i jedząc kiełbasę, obserwowałem przez okno, jak stado Nibypsów biega po błyszczących od wilgoci wzgórzach. Poczułem się, jakby realny świat nie istniał. Nie byłem kantującym rodziców gimnazjalistą, byłem zatwardziałym mistrzem walki o przetrwanie w radioaktywnym piekle i to było piękne. Trochę niezdrowe, ale piękne.
Od dwójki oczekiwałem tylko (i aż) podobnego uczucia. Spełniło się chyba już w pierwszej godzinie, a potem było tylko lepiej. Czy ta gra jest idealna? Absolutnie nie, wiele jej brakuje do ideału, technicznie i graficznie często wypada gorzej od wydanego 5 lat wcześniej Metro: Exodus na przykład, fabularnie nie zawsze też potrafiła mnie porwać. Ponownie jednak trafiłem do świata niby niegościnnego, ale jednocześnie tak cholernie magnetycznego, że z marszu można poczuć się jego częścią i trwać w tym wrażeniu przez wiele godzin. Absolutnie nie jestem rozczarowany, a oczekiwania przecież rosły przez lata.
4. Elder Ring: Shadow of the Erdtree

Miałem nie dawać na toplistę dodatków, no bo generalnie chrzanić kulturę naparzania w nasze portfele DLC-kami. From Software jednak przyzwyczaiło nas do tego, że ich rozszerzenia to faktycznie materiały bonusowe do i tak w pełni rozbudowanych gier, a Shadow of the Erdtree jest w tym katalogu prawdopodobnie najlepszą produkcją. Na pewno największą, wielu korposów bez zająknięcia wciskało nam dużo mniej godzin rozrywki jako pełniaki, by potem dowalić do nich jeszcze mniejsze DLC właśnie.
Także From Software nie robi z graczy debili, ale nie tylko dlatego umieszczam ten tytuł na mojej playliście. Na chłopski rozum kminię, że tytuł, przy którym spędziłem w ubiegłym roku najwięcej czasu – i to z uśmiechem na pysku – powinien zostać wyróżniony. Oczywiście bluzgałem jak szewc na tych gibkich meneli z czakramami, ściskałem zwieracze na widok koksów z lwimi łbami, a Torrentowi starły się kopyta od krążenia w kółko po tych samych ścieżkach w poszukiwaniu ukrytych przejść, które gdzieś przecież muszą tutaj być do ciężkiej cholery! Wszelka irytacja jednak szybko mijała w kontakcie z jedną z niewielu gier udowadniających, że w obecnych czasach produkcje AAA mogą nadal być tworzone z sercem, pasją, spójną wizją artystyczną i przede wszystkim wiarą w odbiorcę. Ciąg dalszy sandboksa z prawdziwego zdarzenia.
3. Nine Sols

Jeśli przyjmiecie sobie za motto zasadę „Zesraj się, a nie daj się”, to możecie w Nine Sols odnieść jakiś sukces zarazem całkowicie przeczyszczając sobie jelita. Ja wiem, na pewno są gry trudniejsze, ale absolutnie nie chce mi się w nie zwykle grać. Dopiero w czwartej dekadzie życia zacząłem łoić w różności z gatunku soulslike, a w wymagające metroidvanie jakoś chyba w zeszłym roku właśnie.
Metoda prób i błędów często się w życiu sprawdza, ale odsetek prób zakończonych błędami – w porównaniu do sukcesów – sięgnął przy tej rozgrywce chyba powyżej 95 procent. Dawno żem na żadną grę tak nie bluzgał, dawno nie byłem tak blisko skończenia jak ten legendarny już niemiecki młodzian, co to klawiaturze z gniewu wielką krzywdę uczynił. Brnąłem jednak dalej, z przymrużonymi oczyma cisnąc pod wicher z tego wiatraka, w który przysłowiowe fekalia uderzyły.
Niech was natężenie brązowej nuty w tej opinii nie zmyli: Nine Sols to przepiękna, bardzo udana gra. Pomimo poziomu trudności absolutnie zniechęcającego dla takiego każuala jak ja, nie chciałem przeoczyć żadnego jej momentu. Od settingu, przez grafikę i muzykę, po nawet te wymagające mechaniki blokowania, zagrało mi tu wszystko.
2. Indika

Indika to taki growy odpowiednik mojej zwyczajowej muzycznej playlisty. W jednej chwili przygrywa jakiś piwniczny black metal albo gęsto basowy, posępny sludge o cierpieniu, żalu i innych wesolutkich rzeczach. Potem wpada jakiś błazen z akordeonem i butami założonymi na uszy, by zaśpiewać nam inspirowaną średniowieczem bajeczkę o humanoidalnej żabie roniącej złote łzy.
Pewnie zabrzmi to nieco pretensjonalnie, ale lubię dziwne rzeczy. Takie chociaż nieco oderwane od mainstreamu, chętne zrywać z oczekiwaniami odbiorców i krytyków w pogoni za wyjątkową wizją artystyczną. Indika była w 2024 roku chyba najbardziej udanym przykładem takiej produkcji. Poważne przesłanie, mroczny klimat, a do tego absurdy zakrawające na owoc (sfermentowany) chwilowej niepoczytalności twórców. To w całokształcie doznanie podobne do najbardziej pokręconych snów przy gorączce ścinającej białko we wszystkich komórkach ciała i dokładnie jak przejście tak mocnego zakażenia, dostarcza na koniec mocnego katharsis. Zapada w pamięć bez wątpienia.
1. Silent Hill 2

Chwila na klęczkach w giereczkowym konfesjonale. Jestem miękka buła, jeśli chodzi o horrory. To właściwie mało powiedziane, bardziej bym się określił metaforycznie jako namokniętą bułkę tartą, bo grając nawet w kiepskie horrory, trzęsę portkami tak mocno, że woda w kolanach mi się gotuje. Immersja wchodzi mi zbyt mocno, wczuwam się totalnie i w efekcie mogę do wszelakiej interaktywnej grozy podchodzić jedynie w bardzo krótkich sesjach. Nadal jednak mam czelność (i cierpliwość) nazywać się fanem gatunku.
Remake Silent Hill przykleił mnie do ekranu na długie godziny. To wcale nie dlatego, że Bloober Team zawaliło robotę, o nie! Trochę ze względu na miłość do oryginału, ale głównie właśnie dzięki ich staraniom nie mogłem się oderwać od tego posępnego festiwalu traumy i rozpaczy. Może rośnie mi tolerancja, bo ostatnio podobnie wsiąkłem w drugą część Alana Wake’a, ale Polakom udało się tu coś naprawdę niezwykłego.
Nic innego nie mogło znaleźć się u mnie na szczycie listy, mamy bowiem do czynienia praktycznie z cudem. W sukces Blooberów nie wierzył praktycznie nikt, ze mną włącznie. Jakość ich poprzednich produkcji była… w najlepszym przypadku chwiejna. Internety zalewały złowróżebne opinie w klimacie generalnego „Łolaboga, co to będzie”, a efekt końcowy powalił prawie wszystkich na kolana. Może dlatego zebrało mi się na spowiedź, bo taka była moja pozycja startowa. Wszyscy wiemy, jak trudno o dobry remake, a odnawianie tytułu tak kultowego wydaje się zadaniem praktycznie niemożliwym. Koniec końców jednak dostaliśmy produkt, który odświeżył arcydzieło nie tylko z ogromnym szacunkiem do materiału źródłowego, ale dokładając tonę doskonale zrealizowanych pomysłów na nowinki. Wraca mi wiara w odgrzewane kotlety. Za wszystkie przyszłe rozczarowania będę obwiniał SH2.
LOU:
5. Path of Exile 2

Grinding Gear Games wiedzą, jak wykorzystać sentyment graczy. Pokazali to już przy pierwszej odsłonie tytułu. Druga, jak dotąd, zapowiada się równie ciekawie. Graficznie piękna, a fabularnie angażująca. Jest klasycznie, jest mrocznie, jest trudno. Trzeba się przyzwyczaić do wolniejszego tempa i bardziej strategicznego podejścia, ale za to nic nie odbierze nam satysfakcji z ubicia bossa. Wczesny dostęp daje o sobie czasem znać zarówno w kwestiach technicznych, jak i związanych z balansem rozgrywki. Niemniej jednak Path of Exile 2 wciąga jak diabli.
4. Delta Force

Streamerzy, których obserwuję na Twitchu, dość intensywnie ogrywali Delta Force. Zainstalowałam grę pod ich wpływem, wypróbowałam i jestem bardziej niż zadowolona. Niby to mix BF 2042 i extraction shooterów, ale czy to źle? Strzelanie i modyfikacje broni lepsze niż w ostatniej produkcji Dice, pole walki równie chaotyczne, ale całość wypada lepiej. Najchętniej odpalam tryb Operacji, bo potrzebuję tej adrenaliny związanej z ewakuacją i potencjalnym zgonem ze strony cheaterów. No właśnie, gdyby nie liczni oszuści, z którymi twórcy nie walczą, gra trafiłaby wyżej w mojej topce.
3. Call of Duty: Black Ops 6

Przewracam oczami na wieść o każdej kolejnej części Call of Duty, a i tak ostatecznie wszystkie z nich ogrywam. Black Ops 6 może nie był wśród tych najbardziej przeze mnie oczekiwanych, ale po becie zmieniłam zdanie. Fabułę kampanii odbieram jako najlepszą od lat. Jednak tym, co przyciągnęło mnie do tytułu na dłużej, jest multi, a w szczególności omnimovement, który jeszcze bardziej dynamizuje rozgrywkę i często pozwala wyjść zwycięsko z patowych starć. I wcale mi nie żal, że seria już dawno odeszła od realizmu.
2. XDefiant

Darmowa sieciowa strzelanka, która od samego początku wzbudzała skrajne emocje. Lubię większość franczyz od Ubisfotu i połączenie ich w jednej grze, do tego w FPSie bazującym na umiejkach, bardzo mi się spodobało. Grałam od pre-season i wówczas kondycja XDefianta była kiepska, ale kolejne sezony przyniosły znaczącą poprawę. Kod sieciowy przestał być bolączką w drugim, a trzeci otrzymał masę zawartości. I szkoda, że chciwość Ubisfotu, która nie znalazła zaspokojenia w tym tytule, doprowadziła do jego uśmiercenia. Kilkaset przegranych godzin będę wspominać z rozrzewnieniem.
1. S.T.A.L.K.E.R. 2

Wiele lat oczekiwania i w końcu jest. Festiwal bugów i drewna, czyli GSC Game World w formie. Kocham Zonę i powrót do niej uważam za bardzo udany. Bywa wymagająco, choć mniej niż w trylogii, liczy się każdy nabój i sztuka kompromisu między pojemnością plecaka a chęcią lizania ścian. Rozległa mapa z czyhającymi niebezpieczeństwami wymaga świadomie podejmowanych decyzji co do sposobu eksploracji. Dodatkowo twórcy są świadomi braków gry i regularnie wydają łatki. To hardkorowe doświadczenie dla wytrwałych graczy.